Najnowszy numer Gospodyni już w sprzedaży:)   




Gościeszanki tworzą tradycję Powrót do listy

„Gościeszanki” z Gościeszowic to niezwykła formacja. Nie tylko dlatego, że są jednocześnie kołem gospodyń i znanym także poza gminą, a nawet powiatem zespołem śpiewaczym. Ich oryginalność polega na tym, że żyją tradycją, którą same tworzą każdego dnia.

Podobnie jak wiele kobiet na Dolnym Śląsku, w Lubuskiem czy Zachodniopomorskiem, są „u siebie” i jednocześnie na obcym terenie. Ich dziadkowie i rodzice urodzili się setki kilometrów dalej. Tam, gdzie stoją ich domy i pięknieją ich podwórka, jeszcze kilkadziesiąt lat temu mieszkała inna nacja. Od kilku dekad mozolnie i z powodzeniem tworzą własną kulturę i tradycję. Ich działalność jest jak tkanie kilimu – na kanwie tego, co poniemieckie, pojawiają się wątki rodem ze wschodnich rubieży Polski. Efektem jest nowa jakość, którą „Gościeszanki” manifestują w śpiewie i stroju. Oba powstają z tego, co dzieje się wokół nich, co j2016est ich bezpośrednim doświadczeniem. To dowód na to, że tradycja nawet o młodych korzeniach, nie traci swojej integrującej i nadającej tożsamość siły. Życie koła gospodyń zazębia się z działalnością zespołu śpiewaczego.

– „Gościeszanki” mają już 48 lat, a ciekawe w nim jest to, że należą do niego ludzie z gmin Niegosławice i Szprotawa. Mamy w zespole trzech panów – akordeonistę, perkusistę i studenta klarnecistę – mówi Krystyna Stachów.

Budując swoją tradycję, zachęcali do tego innych. Ponad dwadzieścia lat temu, kiedy zespół obchodził 25-lecie, urządzili biesiadę. Okazało się, że zaszczepili w ludziach potrzebę śpiewania. W krótkim czasie w całym województwie zaczęły powstawać zespoły śpiewacze. Zaczęli jeździć na festiwale i przeglądy, najpierw w Lubuskiem, potem nawet na festiwal w Wolinie. Zacieśnili współpracę z sąsiednimi wioskami, które, tak jak oni, stanowiły przesiedleńcze osady. Córki i wnuczki przesiedleńców powyciągały ze skrzyń i schowków oryginalne pasiaki.

Patchworkowa tradycja

– My tu wszyscy skądś przyszliśmy, większość ze wschodu – Polesia, Podola, Wołynia. Ale i z centralnej Polski, z Kielecczyzny, Rzeszowskiego – opowiadają panie.

Budowanie nowej, odrębnej tożsamości to także oryginalna „szata”. Zabiegi o nią rozpoczęły już 47 lat temu.

– Czterdzieści lat temu nikt nie miał pojęcia, jak powinien wyglądać nasz strój. Miałyśmy w zespole świetną krawcową. Powiedziała: „Ja wam wymyślę strój”. Poszłyśmy do banku i ten zgodził się zasponsorować nam materiał. Kupiłyśmy aksamit i kwiecisty, błyszczący materiał na spódnice – wspomina Krystyna Stachów.

Spódnice uszyły, ale na wyjazdach słyszały ze strony publiczności: „Gościeszanki – szlafrocianki”. Że niby wyglądają, jak w szlafrokach. Nie podobało się mieszkańcom. One za to wiedziały już, że chcą serdaki. Stanęło na tym, że kupują stroje krakowskie. Bank pomógł ponownie. Ale znów usłyszały od dyrektora Regionalnego Centrum Kultury: „Wyglądacie jak te baby! Nie pasują one do was! A wianki noszą przecież panny, a nie mężatki”. Dwanaście krakowskich wyprawek stało się prezentem dla zespołu młodzieżowego. Ale nadal, niezmiennie podobały się im kwieciste spódnice.

– Moje koleżanki powiedziały wtedy: „Szukaj, Krystyna, materiału takiego jak na krakowskie. Ale chcemy te spódnice długie, bo mamy brzydkie nogi i nie mamy odpowiednich butów” – opowiada przewodnicząca koła.

Kupiły wzorzysty kaszmir, poszyły spódnice do kostek, a potem białe, proste bluzki. Serdak został pokrakowski. Ale, jak mówią, czas płynął, a z nim zmieniały się im sylwetki. Spódnice robiły się ciasne, serdaki – przymałe. Strój musiał ewoluować. Trafiły na etnografkę specjalizującą się w szyciu strojów. Zaproponowała im lżejszą, mniej marszczoną spódnicę, a serdak odświeżyła. Stracił zwykłe sznurówki łapane na haftki, zyskał tasiemkę przetykaną przez ozdobne czerwone kółeczka. I jeszcze dekoracyjne pętle aplikowane na połach. Wreszcie usłyszały, że minęło już tyle czasu od pierwszych przymiarek, że to, co noszą, ma już swoją tradycję, że jest już w miejscowym kolorycie osadzone. Dziś do ozdoby mają jeszcze korale, a na głowie, jak mówią, wystarczą im codzienne problemy.

O tożsamości świadczy nie tylko to, jak się nosimy, ale i to, co nucimy. „Gościeszanki” śpiewają przypominane im przez akordeonistę piosenki spod Tarnopola czy Rzeszowa. Nikt takich nie zna w Lubuskiem. Czasem zapożyczają melodie, ale najczęściej sami komponują muzykę. Co najważniejsze – piszą do niej teksty. To czasem przysparza problemów.

– Było nawet pewne „spięcie” w czasach, kiedy aktywna była Samoobrona. A poszło o pieśń „Kośmy zboże i zbierajmy je na czas”. Wymyśliliśmy do niej muzykę, a ona potem spodobała się ludziom z partii. Zaczęli grać ją ze swoim tekstem w spocie przedwyborczym. Doszło nawet do oskarżeń, że ukradliśmy im melodię! – mówią dziś ze śmiechem.

Śpiewem opowiadają o sobie

Teksty rozdają publiczności i cieszą się, kiedy śpiewa z nimi. Jest tylko jedna piosenka, której nikt nie ma odwagi zaśpiewać. Podobno jest za trudna, bo... za każdym razem śpiewa się ją inaczej. Nie ma nut, przekazuje się ją pradawną metodą, z ust do ust. Śpiewana jest tak, jak śpiewa się, kiedy pod stopami czuje się rodzinną ziemię, a w płuca nabiera powietrza, którym oddychały pokolenia przodków. Jest jak malowany dźwiękami obraz żywcem wyjęty z krajobrazów, wśród których wzrastali ich rodzice i dziadkowie.

„Gdzie te chaty słomą kryte, ściany wapnem pobielane i kobiety wczesnym świtem pochylone nad studniami... – słychać w rzewnej melorecytacji, a chwilę później gromkim głosem: „Powiedz, gdzie głębokie studnie z cembrowiną i żurawiem, który rzuca cień w południe. Już ich nie ma, nie ma prawie...”.

Są z pewnością w sercach „Gościeszanek”, o których mówi się dziś, że tworzą nie tradycyjną, a współczesną kulturę ludową. Ale jeśli pożycza się od nich stroje, melodie, to chyba najlepszy dowód na to, że zdążyły już stworzyć swoją tradycję.

Karolina Kasperek