Od razu rzuca się w oczy. Kolorowo ubrana, uśmiechnięta, z burzą modnie obciętych, granatowych włosów. – Jestem Kasia – wyciąga rękę na powitanie. – Ale mam dzisiaj wspaniały dzień! – dodaje z uśmiechem. Zamaszystym ruchem odkłada torbę, siada przy restauracyjnym stoliku, zamawia solidną porcję szarlotki z lodami. Przyznaje, że jeszcze trzy lata temu nie przypuszczałaby, że będzie udzielać wywiadu. Zastanawia się, od czego zacząć. A więc, niech będzie od początku – od przeprowadzki do ukochanego Bobowa.
Na zakręcie
Zwykła pogodna nastolatka. No, może tylko wyróżnia ją nadmiar energii. Wszędzie jej pełno, dużo mówi. I cały czas się śmieje. Od urodzenia mieszka w Starogardzie Gdańskim z rodzicami. Tu chodzi do liceum, zdaje maturę. Rozpoczyna studia na Wydziale Biologii w Olsztynie, kończy je w Gdańsku. Kiedy broni magisterium, tata zaskakuje rodzinę pomysłem przeniesienia się do jego rodzinnej wsi – Bobowa. Kasia trochę boi się życiowej rewolucji, jednak szybko decyduje się na przeprowadzkę – przecież to właśnie z wsią wiąże najmilsze wspomnienia; tutaj spędzała całe wakacje u dziadków. Poza tym do Starogardu jest tylko kilkanaście kilometrów. Jeszcze nie wie, czym chciałaby się zająć w przyszłości. Na początek znajduje zatrudnienie w restauracji. – Ani się nie obejrzałam, a minęło kilka lat. Pewnie gdyby nie choroba, dalej pracowałabym w tym samym miejscu, a życie przeciekałoby mi między palcami – mówi. W październiku 2013 roku słyszy wyrok – rak tarczycy. Cztery miesiące po operacji dowiaduje się, że to nie koniec – jest jeszcze rak piersi. Trzeba jak najszybciej amputować. – Zwolnienie lekarskie dostałam w walentynki 2014 roku. Mój błąd, że wcześniej nie poszłam na badania, chociaż wyczuwałam guzy. Liczyłam, że same się wchłoną – wzdycha Katarzyna Wieczonkowska. – Chorobę potraktowałam jak wyzwanie. Wielkie, życiowe zadanie, z którym trzeba się zmierzyć. Po operacji czeka na chemioterapię, wykonuje kolejne badania. I tym razem wieści nie są pomyślne – guz na trzustce. Trzeba natychmiast usunąć część organu wraz ze śledzioną. W maju 2015 r. wreszcie może zostać poddana chemioterapii. Na zabiegi jeździ z mamą, która poświęca córce każdą chwilę. Pani Kasia traci włosy, brwi i rzęsy. Zamiast turbanu onkologicznego zakłada fantazyjne chusty, orientalne stroje, używa szminki. Nie chce być traktowana jak chora. Wierzy, że wkrótce dojdzie do zdrowia, że teraz wszystko przed nią. Ludzie pytają ją, skąd ma tyle energii. Jest przekonana, że pozytywne nastawienie pomoże w powrocie do zdrowia. Teraz wystarczy tylko zwolnić tempo i smakować życie.
Kociewianka? To nie obciach!
W październiku 2014 roku, po sześciu miesiącach, pani Kasia kończy chemioterapię. Poddaje się zabiegowi rekonstrukcji piersi. Wreszcie jest zdrowa. Dochodzi do siebie w domu, pod czujnym okiem rodziców. Miesiąc później mama, pani Benedykta, członkini KGW w Bobowie, namawia córkę, żeby poszła z nią na zebranie „Koniczynek”. Dodajmy – koła z tradycjami, jednego z najstarszych w Polsce. – W ogóle nie widziałam siebie w organizacji dla gospodyń wiejskich. Jeszcze jak zobaczyłam mamę w tradycyjnym stroju kociewskim, powiedziałam: „Jak ty wyglądasz? Tobie nie wstyd? Obciachu mi narobisz, nigdzie nie idę” – śmieje się pani Katarzyna. W końcu daje się namówić i... połyka bakcyla. Strój kociewski zakłada już przy każdej nadarzającej się okazji. Podczas pierwszego spotkania zobowiązuje się pomóc w przygotowaniach do zbliżającego się turnieju Kół Gospodyń Wiejskich. Wykonuje zdobioną tablicę, bo w pracach artystycznych czuje się mocna. Mimo osłabienia organizmu ciężko pracuje na rzecz koła. Twierdzi, że pracowitość odziedziczyła po tacie – sołtysie Bobowa. Jak on, wbiega do domu i zanim zdąży zdjąć buty, już się łapie za robotę. Chłonie wiedzę dotyczącą regionalnych tradycji, potraw, obyczajów. Jest zafascynowana kociewskim haftem, którego chce się nauczyć. Wciąż nosi kolorowe turbany, domalowuje brwi. Cieszy się, że na nadchodzącym turnieju wystąpi bez nakrycia głowy, bo włosy urosły już na kilka milimetrów. – Mama mówiła: Kasia, załóż ten turban, on nam przyniesie szczęście! A ja chciałam się pochwalić włosami. No i, niestety, nie wygrałyśmy – pani Kasia rozkłada ręce. W 2015 roku aktywnie uczestniczy w życiu koła. Do tego stopnia, że koleżanki czasem zapominają o jej chorobie. Zakłada stronę internetową KGW, prowadzi kroniki, stara się „rozreklamować” organizację. Przy każdej możliwej okazji fotografuje ważniejsze wydarzenia. O kole zaczyna być coraz głośniej. Gospodynie wygrywają gminny i powiatowy turniej dla KGW. Na fali sukcesów pani Kasia jeździ z koleżankami po okolicznych wsiach i gminach, aby promować Kociewie. Postanawia zgłosić KGW „Koniczynki” do plebiscytu „Kobiety na start", o którym przeczytała w „Gospodyni". Z rozpędu zapełnia drukiem aż sześćdziesiąt stron. W jej głowie świta myśl: a może by tak napisać książkę? Mimo obaw, czy sobie poradzi, zabiera się do pracy. Przez kolejne miesiące zagłębia się w historię niemal 150 lat, które liczy organizacja. Jej przedsięwzięcie wspiera Piotr Hałuszczak, prezes wojewódzkiego ZRKiOR, o którym mówi „mentor i autorytet”. W międzyczasie przygotowuje się wraz z koleżankami do Wojewódzkiego Turnieju Kół Gospodyń Wiejskich w Jezierzycach, który ma się odbyć w kwietniu 2016 roku. Jest przekonania, że „Koniczynki” tym razem zdobędą laur pierwszeństwa. Niczego nie żałuję W marcu 2016 roku pani Kasia ćwiczy kociewski taniec o wdzięcznej nazwie „polka drapana po chruście", którym zamierza oczarować konkursowe jury. Podczas prób boli ją noga, nie może jej podnieść. Bierze środki przeciwbólowe, bo za wszelką cenę chce zatańczyć. Idzie na badania. Dowiaduje się, że ma przerzuty nowotworu do kości. Jest przerażona. – Może trudno w to uwierzyć, ale najbardziej w tej sytuacji załamał mnie fakt, że nie będę mogła zatańczyć na scenie. Marzyłam, żeby założyć strój kociewski i zaprezentować to, czego nauczyłam się przez ostatnie miesiące. Tak czekałam! – mówi z żalem w głosie. Koleżanki z koła obiecują wygrać dla pani Kasi. Słowa dotrzymują. – Bardzo pomogło mi w tamtym czasie bezwarunkowe wsparcie dziewczyn i ich słowa: „Kacha, dla ciebie wygramy!”. Dla takich chwil warto żyć – dodaje z mocą. Mimo nawrotu choroby, naświetlań i cierpienia, pani Kasia nie zamierza się poddawać. Stara się nie zwracać uwagi na ból, nie rozczulać. Wie, że skupianie się na sobie nic dobrego nie przyniesie. Na przekór chorobie farbuje loki czerwono, które stają się jej znakiem rozpoznawczym. Chociaż musi się oszczędzać, wciąż aktywnie uczestniczy w życiu koła. W maju, z okazji 150-lecia KGW na Ziemiach Polskich, gości u Prezydentowej. W lipcu bierze udział w sesji fotograficznej „Koniczynki na tle pejzaży bobowskich". Na imprezach okolicznościowych promuje kociewskie potrawy, którymi jest zafascynowana. I – przede wszystkim – kończy pisać książkę. 22 października z wielką pompą odbywa się długo oczekiwana uroczystość – jubileusz koła połączony z wydaniem monografii. Pani Kasia przygotowuje zaproszenia, prezentację zdjęć, dopina wszystko na ostatni guzik. Przyjeżdżają przedstawiciele lokalnych władz, rodzina, przyjaciele, a także kaszubki, żuławianki – łącznie ponad dwieście osób. – Wspaniałe uczucie trzymać w dłoniach własną książkę – przeciągniętą płótnem, dopracowaną w najmniejszym szczególe, z pięknymi fotografiami. Wiem, że babcia, która wiele lat była przewodniczącą naszego koła, byłaby ze mnie dumna – mówi. Miesiąc później czeka ją kolejne wyróżnienie – trzecie miejsce w konkursie na „Miss Traktora", organizowanym podczas targów rolniczych w Nadarzynie. Z dumą reprezentuje Kociewie. Ku swojemu zaskoczeniu jest nawet w telewizji, na „Polsacie". Żartuje, że pewnie zdobyła tak wysokie miejsce dzięki czerwonym włosom.
Czas na miłość
O niespotykanej pogodzie ducha, pracowitości i żywiołowości Kasi Wieczonkowskiej wiedzą już wszyscy w okolicy. Nie mogą wyjść z podziwu, skąd – mimo choroby – tyle w niej siły i pasji do promowania kociewskich tradycji. Ewa Macholla ze Starostwa Powiatowego postanawia nominować panią Kasię – jako przedstawicielkę koła, promotorkę Kociewia i gminy Bobowo – do udziału w plebiscycie „Osobowość Roku 2016” powiatu starogardzkiego, organizowanym przez „Dziennik Bałtycki". Katarzyna Wieczonkowska zostaje laureatką pierwszego miejsca w kategorii „samorządność i społeczność lokalna” – co dla jej najbliższych nie było zaskoczeniem. Statuetkę odbiera 20 lutego w gdańskim ratuszu staromiejskim. – Ten rok zaczął się dla mnie wspaniale. Aż kipię ze szczęścia! – pani Kasia żywo gestykuluje. – Nie chodzi tylko o wygraną w plebiscycie – tajemniczo się uśmiecha. – Poznałam kogoś, kto mnie wspiera, akceptuje i chce ze mną być mimo ciężkiej choroby. Jestem ogromnie szczęśliwa, że wreszcie odnalazłam swoją połówkę. Ale co chwilę przychodzi do mnie ból związany z chorobą i przypomina: „pamiętaj, ja tu jestem!". To dla mnie najtrudniejsze momenty. Jak każdy, chciałabym snuć plany na przyszłość. Pani Kasia podkreśla, że pomimo nowotworu i związanego z nim bólu trzeba korzystać z życia. Połowa sukcesu to pozytywne myślenie. Nie chce swoimi kłopotami obciążać rodziny. Jest przekonana, że gdyby nie choroba, nigdy nie dołączyłaby do KGW, dzięki któremu poznała bogactwo swojego regionu. Nie napisałaby książki i nie została Osobowością Roku. – Nie żałuję, że zachorowałam. Moje motto? „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". W ciągu ostatnich dwóch lat osiągnęłam więcej niż w ciągu całego życia. Paradoksalnie, dzięki rakowi odnalazłam pasję. Mam tylko za złe Bogu te przerzuty. Ale i z tym muszę sobie poradzić – energicznie kiwa głową. W najbliższym czasie pani Kasia zamierza zwolnić tempo życia i podelektować się wspólnymi chwilami z rodziną i ukochanym. Czas ma teraz dla niej wyjątkowy wymiar. Przede wszystkim chciałaby, żeby nie było gorzej – a to już dużo. – Rak rakiem, ale trzeba żyć dalej – mówi z powagą Katarzyna Wieczonkowska. – Połowa sukcesu to pozytywne nastawienie. Wciąż mam dużo energii i powodów, dla których warto żyć. Wierzę, że przede mną jeszcze wiele dobrego. Nie może być inaczej.