Najnowszy numer Gospodyni już w sprzedaży:)




Zakochani w sobie zakochani we wsi Powrót do listy

Są młodzi, pełni pomysłów i entuzjazmu. Pozytywnie zakręceni, z twórczym ADHD. Zakochani w sobie, swoich dzieciach, swoim miejscu na Ziemi – ale jest w nich jeszcze tyle miłości, że wystarcza dla całego otoczenia. Oto Marina i Marcin Piotrowscy – gospodarze z pięknego i gościnnego Chutoru Gorajec.

 

tekst: Iwona Witt-Czuprzyńska, zdjęcia: archiwum rodzinne państwa Piotrowskich

Upłynęło niemal 17 lat, odkąd się poznali na studiach w Lublinie. Marina przyjechała z Estonii studiować kulturoznawstwo do Polski – właśnie do Lublina (polskie korzenie pozwoliły jej wziąć udział w ówczesnym programie edukacyjnym). Tam poznała Marcina – studenta II roku socjologii. Czy od razu zaiskrzyło? – Chyba tak – śmieje się Marina. – Marcina zawsze było pełno, mieszkaliśmy w jednym akademiku, więc ciężko byłoby go nie zauważyć. – Na pytanie, czy pamięta ich pierwsze spotkanie, odpowiada w zamyśleniu: – Miejsce trywialne, ale w tamtych czasach studenckich niemal centrum spotkań: na korytarzu w pobliżu ogólnodostępnej łazienki na piętrze. Gdzieś tam sobie siedział, czytając i chrupiąc przy tym jakieś ciastka. Później się śmialiśmy, że to była najlepsza „przynęta na Marinkę”: książka i ciasteczka. Zagadałam go, co czyta – i tak się w sumie zaczęło… Ani się obejrzała, jak zostali parą. A po 2 czy 3 tygodniach została przedstawiona w Grodysławicach rodzicom swego chłopaka. Po kilku miesiącach natomiast, gdy latem wspięli się na Giewont (letnie wakacje podzielili na pracę zarobkową i wypoczynek), Marcin… oświadczył się jej na szczycie góry. Zaskoczył ją – była przecież młodziutką studentką, w dodatku w jej stronach, kulturze okres narzeczeństwa trwał krótko i zaraz następował ślub. Zgodziła się jednak. – Jak mogłam odmówić na szczycie stromej góry? To było jego przemyślane posunięcie. Gdybym odmówiła, musiałabym schodzić sama, a mam słabą orientację w terenie – śmieje się Marina. Jednak na ślub zdecydowali się dużo później – ich narzeczeństwo trwało 5 lat.

Jestem ze wsi – to brzmi dumnie

Marcin zawsze był dumny z tego, że pochodzi ze wsi. Nigdy nie mógł zrozumieć ani zaakceptować, że z jednej strony ktoś może się wstydzić swego pochodzenia, a z drugiej piętnować pochodzenie innych. A z takimi postawami się niestety spotykał i w szkole, i na studiach, gdzie „on jest ze wsi” z pewnością nie miało być komplementem. Marcin nie miał z tym problemu. Uważa, że „wiejskość” nie jest powodem do żadnych kompleksów, że nie ma się czego wstydzić. Podobne zapatrywania ma Marina. Mimo że pochodzi z miasta, to jednak jej rodzinna Estonia jest krajem głównie  rolniczym, gdzie pełno jest chutorów, czyli odosobnionych gospodarstw. W ogóle więc nie ma mowy, by ktoś się wstydził, że jest rolnikiem, chłopem. Natomiast okazało się to rzeczywiście problemem w Polsce, zaskakującym zresztą dla Mariny.

  

Nowe życie w starej szkole

Swoje miejsce znaleźli w Gorajcu na Roztoczu, nieopodal rodzinnych Grodysławic Marcina. Przyjechali jednego razu zobaczyć znajdującą się tu drewnianą cerkiew. Ale ich uwadze nie uszła opuszczona szkoła „tysiąclatka”, choć rozglądali się za chatką, którą mogliby dla siebie kupići wyremontować (za pieniądze zarobione w Irlandii). Gdy więc zobaczyli budynek, Marcin zażartował: – Po co brać chatkę, weźmy od razu szkołę. A ponieważ budynek rzeczywiście był do nabycia (po 10 niezakończonych sprzedażą przetargach osiągnął naprawdę przystępną cenę), łatwo się domyślić, że młodzi go kupili wraz z przyległościami. – Wydawało nam się, że skoro ściany stoją, dach leży, to jakieś 2–3 lata i uda nam się to wyremontować i urządzić, jak chcemy. Nic bardziej mylnego. W sumie zajęło nam to… 11 lat, w czasie których w zasadzie żyliśmy w rozkroku między Irlandią, gdzie pracowaliśmy i mieszkaliśmy przez większą część roku, a Gorajcem, dokąd przyjeżdżaliśmy na parę tygodni wakacji i prac remontowych – wspomina Marina. – Co nam nie przeszkodziło, by w naszej „posiadłości”, gdzie nie było bieżącej wody i tylko w jednym pokoju było światło z plątaniny przedłużaczy, urządzić swoje wesele. Ludowe, wiejskie wesele. Zrobiliśmy niewielką scenę pod gołym niebem, zaprosiliśmy muzyków (zespół Żmije), z którymi do dziś zresztą jesteśmy w serdecznych stosunkach i  kontakcie. Przyjechała nasza najbliższa rodzina i przyjaciele (ponad 50 osób), którzy jak my – na naszą prośbę – przywdziali stroje ludowe. A do kościoła pojechaliśmy wozami. To była chyba jedna z najlepszych imprez w moim życiu – wyznaje Marina. – Trwała zresztą 3 dni.

 

Jest to fragment artykułu pochodzącego z "Gospodyni" nr 1-2019

Chcesz przeczytać cały artykuł?

Zamów egzemplarz lub prenumeratę.