Zachwyciła swoją rolą Jagny w filmie „Chłopi” w reżyserii Jana Rybkowskiego. Znamy ją też ze współczesnych seriali, m.in. z „Na dobre i na złe, „Pierwszej miłości” i „Barw szczęścia”. Przez lata występowała na deskach teatru. W latach 80. XX w. była członkiem Narodowej Rady Kultury. Emilia Krakowska opowiada nam o tym, dlaczego kupiła dom na wsi i jaka powinna być współczesna Jagna.
– Czy słyszała pani, że w Nagawkach, koło Lipiec Reymontowskich, zorganizowano konkurs na współczesną Jagnę?
Tak, słyszałam. Nawet zastanawialiśmy się w redakcji, czy to dobry pomysł, by promować właśnie Jagnę, bo przecież Reymontowska postać wcale nie była pozytywną bohaterką.
– Dlaczego pani tak mówi?
Choćby dlatego, że nie była przykładną żoną, zdradzała męża.
– Nie ona jedna.
Pewnie nie, ale jej wieś nie lubiła. Tylko ją wygnali
– Chyba czytała pani „Chłopów” nieuważnie. Jagnę wywieźli na gnoju nie dlatego, że zdradziła męża. Nie chciała zostawić Boryny. Był dla niej jak ojciec. Nie chciała być z Antkiem. Gdy jej zaproponował, żeby razem uciekli do Ameryki, odmówiła. Ona kochała to miejsce, w którym żyła. Wiedziała, czego chce. Była silną, zdecydowaną i bardzo wrażliwą kobietą. Uważam, że to jedna z najlepszych bohaterek literackich, jest godna naśladowania.
Myśli pani, że Jagna i Boryna się kochali?
– Małżeństwo to interes. A miłość zostawmy romansom.
Interes?
– Tak, interes, sama tego doświadczyłam. Choć kochałam za każdym razem. I uważałam, że miłość będzie na całe życie. Ale się nie udało. Bo nie było w tych małżeństwach interesu. Chcieliśmy od świata czego innego.
A jaka jest pani zdaniem współczesna Jagna?
– To symbol kobiety żyjącej na wsi z mężem i dziećmi. Jest ambasadorką wsi. Jest nowoczesna i nie chodzi tu o mechanizację rolnictwa, ale o nowoczesne myślenie o życiu. Współczesna Jagna powinna wiedzieć, jak wygląda igła. Żeby umiała sama zasłony czy obrus uszyć.
Czyli można o niej powiedzieć, że to kobieta, która kultywuje tradycje?
– Co to jest to „kultywuje tradycje”? To jest takie „ę, ą, srą”, przepraszam bardzo. Ja specjalnie mówię o umiejętnościach. Bo to jest bardzo ważne, by umieć coś samodzielnie zrobić, a nie w IKEA kupić. Kilkadziesiąt lat temu do ojca mojego dziecka powiedziałam: „Oj, chyba kupię abażur”, a on odparł: „A nie możesz zrobić sama?”. I zrobiłam. Znalazłam jakąś starą spódnicę i zrobiłam z niej abażur. Samodzielna praca jest bardzo twórcza. Moim zdaniem należy zachować rękodzieło, a my cepelię zamiast wspierać, niszczymy, bo nie mamy do niej serca. A ja widzę Jagnę, jak sama robi ozdoby na choinkę czy haftuje. I mimo tego jest absolutnie współczesna.
Jak to się stało, że młodej dziewczynie, wychowanej w mieście, zaproponowano rolę prostej, zwyczajnej wiejskiej dziewczyny?
– Nic się nie stało. Potrzebna jest wiedza i znajomość sztuki, literatury, malarstwa i tego, co się nazywa prawdą sztuki, prawdą sceny, prawdą filmu. A tak przy okazji, nie lubię określenia „prosta kobieta”, „prosty człowiek”, bo nie nam oceniać. Może być ktoś niewykształcony, proszę bardzo. I teraz mamy problemy z niewychowanymi docentami. Tak czy nie? Nie wpędzajmy w kompleksy wspaniale prosperujących ludzi żyjących na wsi.
Myśli pani, że życie na wsi jest przyjemniejsze niż w mieście? – Ludzie na wsi cieszą się, że się spotykają. Lubią ze sobą przebywać. Przychodzą na nasze spektakle po to, by się bawić.
To szczera publiczność?
– Oczywiście. To się czuje. Czasem się też czuje, że tym ludziom jest ze sobą dobrze. Oni cieszą się, że się spotykają. Że są ze sobą. Mają sobie dużo do powiedzenia, bo jest wielki gwar i przyszli po to, żeby się bawić. I co się okazuje? Że potem my przychodzimy ze spektaklem i jest bardzo dobry odbiór. Moim zdaniem ważne jest to, że oni nie są anonimowi.
W środowisku, które nie jest anonimowe, rodzi się plotka.
– Tak, ale to jak ludzie się nawzajem traktują, zależy od tego, jaki jest pierwszy gospodarz, czyli proboszcz.
Tam jest pani publiczność?
– Mama mówiła mi, że mogę być dobrą aktorką, że mogą mnie lubić we Wrocławiu, ale to nie znaczy, że przyjmę się w Krakowie.
Jaka jest pani zdaniem współczesna wieś?
– Cudna, bo ludzie żyjący na wsi nie dają się zwieść łatwiźnie.
Chciałaby pani żyć na wsi?
– Od 35 lat mam dom na wsi.
Co panią skłoniło do tego, żeby go kupić?
– Dziecko musiało wyjechać z Warszawy. Bo miasto męczy.
Panią męczy?
– Wszystkich męczy.
No nie wiem, czy wszystkich. Znam takich, co w życiu by nie chcieli mieszkać na wsi.
– Nie chcą, bo idą za modą. Natomiast proszę mi wierzyć, że męczy. Moja mama wytłumaczyła mi w dzieciństwie pewną zasadę na przykładzie koni ciągnących piwo. Kiedyś je rozwożono w drewnianych beczkach. I te beczki ciągnęły konie, tak zwane perszerony. To były bardzo mocne konie. W sam raz do ciężkiej pracy. I gdy tak z mamą obserwowałam te konie, to mama mi powiedziała, że od czasu do czasu się je zmienia, bo są zmęczone miejskim brukiem. My też czasem, jak te perszerony, potrzebujemy odpocząć od miejskiego bruku. Dlatego kupiłam dom na wsi.
Ziemię też pani ma?
– No, parę hektarów.
I co pani na niej uprawia?
Teraz nie uprawiam, kochana.
Leży odłogiem?
– Wydzierżawiam sąsiadom. I bardzo ich za to szanuję. Kiedyś pomagał dziadek. Teraz wnuk. Tego chłopaka bardzo interesuje historia tych ziem. Mamy w okolicy taką małą uroczystość przy krzyżu. Stanął, by upamiętnić wojnę z 1920 roku. To też jest moja lekcja historii. Ja takiej wsi i tej historii nie znałam. Pochodzę z Wielkopolski.
To dlaczego kupiła pani dom na Mazowszu?
– Ja już sześćdziesiąt parę lat mieszkam w Warszawie.
Nie ciągnęło pani w rodzinne strony?
– A dokąd miałam jechać, jak miałam dziecko i musiałam do pracy jeździć? Dlatego kupiłam blisko Warszawy. W tłoku to zaledwie godzina jazdy. To musiało być blisko. To aktorska wieś, dużo ludzi tam ma działki. Mieszkają w niej ludzie, którzy czują się przewodnikami. Chcą zostawić tu po sobie ślad. Dlatego urządzają różnego rodzaju święta. Cenię ich za to, że coś robią, bo patrzeć i narzekać to potrafi każdy.
Jaki jest pani wiejski dom?
– To 150-letnia wiejska chata. I dobrze jest.
Przez te lata jakoś ją pani unowocześniła?
– Tak, oczywiście.
Co pani unowocześniła?
– No nic, bo co miałam unowocześniać? Po to kupuje się stary dom, by był stary. Z przymusu zmieniłam mu tylko dach. Ale miałam w życiu moment nędzy, bo każdy musi mieć w życiu nędzę. To i ja miałam. I tak sobie wtedy pomyślałam: matko, sprzedamy dom, bo nie mamy z czego żyć. No i dałam ogłoszenie. I zadzwoniła taka panienka: „Proszę pani, a sauna jest? A kominek jest?”. Odpowiedziałam: „Otworzy pani sobie drzwiczki od pieca i ma pani wspaniały kominek. A sauny nie ma. Studnia jest. W tej chacie ludzie się rodzili, umierali i byli bardzo czyści”. Zaczęła mi wymyślać od takich i owakich właśnie Jagien (śmiech). Nie wiedziała, z kim rozmawia, ale poleciały epitety potworne.
Nie sprzedała jej pani domu?
– Ależ skąd! To jest sprawa zdrowia, ciszy. Tam inaczej słyszę radio. Moja śpiewająca córka po prostu się cieszy, że może tam ćwiczyć. Mam na wsi koleżankę – nie na tej wsi, ale kawałek dalej – która od trzydziestu iluś lat hoduje kurczaki. No przecież to jest po prostu przedsiębiorstwo! I ona musi wiedzieć wszystko, co się dzieje – i z pogodą, i nie z pogodą, i z cenami. Ona cały czas siedzi w internecie. Postęp cywilizacyjny jest wspaniałą rzeczą, ale czasem nas ogłupia. Dam pani przykład: młody człowiek wsiada do autobusu i ma słuchawki w uszach, bułę w ręku i kawę w drugiej ręce i polewa wszystkich tą kawą. I jeszcze plecak ma na plecach. Nie liczy się kompletnie z otoczeniem. Dziwią go spojrzenia innych, już nie mówię o uwagach. Ten brak zaintersowania otoczeniem jest najgorszy. No, to gdzie jest ta kultura?
No właśnie, gdzie?
– Tam, gdzie jeszcze człowiek poświęca drugiemu człowiekowi czas i uwagę. Czyli na wsi. Ostatnio znowu jeżdżę od północy do okolic Dolnośląskiego i widziałam dożynki. Przecież to jest rozkosz. Jaka to jest radość. Przystrojone całe wsie. Te instalacje z kaczanów kukurydzy, te słomiane kukły gospodarzy. Jest w tym i satyra. Przed jednym z domostw widzimy kukłę powalonego człowieka pijanego z rowerem. Dla mnie to naprawdę coś wspaniałego
Myśli pani, że ludzie mieszkający na wsi mają do siebie dystans?
– Mają radość. Chcą coś dać innym i sobie. Widziała pani ich ogrody. A zimą te ich domy udekorowane lampkami. Przecież to jest coś pięknego. To jest życie. A wszystko zależy od tego, kto jest dajmy na to dyrektorem szkoły. To, że Lipce Reymontowskie mają od 95 lat zespół „Wesele Boryny”, to zasługa właśnie mądrych dyrektorów szkoły, którzy chcieli coś dla tej wsi zrobić. A nie, że siedzieli i jęczeli za Mrożkiem: „O tam, hen, to byłoby genialnie”. Od setek lat nie cenimy tego, co mamy. A można się do tego co mamy dołożyć. Ale nie niszcząc. I nie wstydźmy się tego.
A czego się, pani zdaniem, wstydzimy?
– Choćby naszego rodzimego folkloru, tradycji. Wspierajmy go, dbajmy o niego tak, jak to robią na przykład Hiszpanie. Oni mają te swoje walki byków. Może nam się to nie podobać, ale to ich dziedzictwo. Ich kultura. Na szczęście z naszej ludowości coraz chętniej zaczynają korzystać mądrzy muzycy, na przykład taka „Kapela ze wsi Warszawa”. To są przecież młodzi muzycy, którzy biorą z naszego folkloru tak jak Chopin brał. Tradycja to kultura. A Europy niczym innym niż naszą tradycją i kulturą nie podbijemy. Trzeba więc od małego uczyć poszanowania do tradycji.
Rozmawiała Dorota Słomczyńska