Wchodzisz do kuchni? Nie bój się! Poczuj w niej swoją moc, niezależność i przede wszystkim radość. Do takiej postawy nawołuje w swojej książce kucharskiej „Wielokuchnia” Agata Puścikowska – publicystka, dziennikarka „Gościa Niedzielnego”.
Jak wygląda gotowanie w pani domu? Może pani spokojnie oddać się pichceniu?
– Spokój z pięciorgiem dzieci? To nierealne. Mam salon połączony z kuchnią, a w łączniku między nimi stół. I na tym stole dzieje się dosłownie wszystko. Może nie jest to zbyt eleganckie albo wychowawcze, ale wygodne i ludzkie. Mieszam zupę i jednocześnie pomagam pisać wypracowanie, a między nami kręci się najmłodszy Jasiek. Bez spinania się. Czasem coś sobie podgotuję poprzedniego wieczoru. Albo proszę córkę, żeby obrała ziemniaki. Moja 14-letnia córka bardzo się rwie do gotowania, ja jej z kuchni nie gonię. A 12-letni syn potrafi zrobić ciasto, na przykład biszkopt czekoladowy. Lubię gotować szybkie warzywne zupy na oliwie. Dużo zup kremów, które się robi błyskawicznie. Dziś w pięć minut zrobiłam pomidorówkę, do niej kluski lane. Pomidorówka z pomidorów swojskich z bazarku. Przesmażam je na oliwie, z czosnkiem, cebulą, potem blenduję. Można dodać serek mascarpone albo śmietanę. Lubię też grillować na patelni bez tłuszczu – kurczaka czy indyka.
Musiała pani przekonywać dzieci do potraw?
– Nie musiałam. One to jedzą bez problemów. Oprócz syna, który wymaga specjalnej diety. Oczywiście, że zdarzało się grymaszenie, każde z dzieci ma inne upodobania – to normalne. Jedno je trzy porcje szpinaku, a inne zielenieje na jego widok. Ale nie ma u nas surowej dyscypliny – jeśli któreś nie chce czegoś jeść, to po prostu tego nie zje. Ale nie rezygnuję z potrawy tylko dlatego, że ktoś zrobi minę.
Czy siedmioosobowej rodzinie udaje się gromadzić przy wspólnym posiłku?
– Oboje z mężem dużo pracujemy, w różnych porach. Najczęściej staram się, żeby obiad był wspólny, choć męża na nim zwykle nie ma. W dzień powszedni wspólna wychodzi nam raczej kolacja, czasem podwieczorek. Bardziej wspólne są weekendy. Przy stole gromadzi nas niedziela. Dzieciaki wtedy przygotowują śniadanie. Do tego mamy dość klasyczny obiad. Z tradycyjnym kotletem, choć lepiej wychodzą mi dziś eksperymenty. Bywa, że siadają z nami do stołu znajomi albo rodzina. Wtedy najlepszym rozwiązaniem jest szwedzki stół. Wiem, że niektóre kobiety wstydzą się tej formy. Że ona niby świadczy o lenistwie kobiety. To nieprawda, przy szwedzkim trzeba się bardzo napracować. Ale potem gościom i gospodyni łatwiej jest to wszystko obsługiwać. Tak urządziłam ostatnio przyjęcie komunijne jednemu z dzieci. Sprzątanie też idzie potem sprawniej.
Pisze pani w książce, że ma pani szacunek do tradycji, ale lubi nowoczesność.
– W menu świątecznym musi być tradycja. Tam zaklęte są smaki dzieciństwa. Ale nie jestem jej niewolnicą. Nie znoszę tradycyjnego karpia, więc robię go po swojemu. Ale mam zupę grzybową, kapustę i barszcz. We wszystkim trzeba znaleźć złoty środek.
Ma pani ulubione dania, potrawy, surowce?
– Lubię sałatki i nie jestem specjalnie mięsna. Czasem mam ochotę na porządnego pieczonego kurczaka. Często porywamy się na tarty – ze szpinakiem, fetą, łososiem. Ryby są oczywiście naszym wielkim przyjacielem. Musi też być pomidor, awokado i ziemniaki. A z nich placek ziemniaczany. Uwielbiam czosnek niedźwiedzi, czosnek i lubczyk.
Z czym kojarzy się pani kuchnia?
– Rodzina, spokój, smak, jakaś radość, bycie razem.
Ale chyba nie zawsze tak było? Z pani książki „Wielokuchnia” wynika, że kuchnia może nie była domeną znienawidzoną, ale że trzeba było ją oswajać.
– Nie znienawidzoną, ale jak wiele kobiet, przekonywałam się do niej. Wydawało mi się długo, że kuchnia to nie miejsce dla mnie. Że jestem „do wyższych rzeczy stworzona”. Często się słyszy, że kuchnia to miejsce dla tak zwanych kur domowych – i we mnie pokutowało trochę takie przeświadczenie. Wydawało mi się, że nie chcę być kurą domową. Ale było coś jeszcze. Istnieje też pogląd, że kuchnia jest domeną osób, które są doskonałe w tym fachu. Młode kobiety często nasiąkają przekonaniem, że skoro nie potrafią wszystkiego doskonale, to znaczy, że nie potrafią w ogóle. I uprzedzają się do gotowania. Często jest tak, że kiedy zostają żonami i muszą zacząć gotować, to albo uczą się z niechęcią, albo z lękiem. Często spotykam się z młodymi kobietami i okazuje się, że w przestrzeni kuchennej czują się niepewnie. Z jednej strony mają perfekcyjną kulinarnie teściową, a z drugiej tabuny kulinarnych guru. Sporo ich dzisiaj w telewizji, czasopismach i książkach. Obiad nie musi być zrobiony za milion złotych, nie trzeba podawać na niego ośmiorniczek.
Kuchnia to chyba w ogóle trochę podminowany teren, na którym często rozgrywają się różne konflikty...
– Oczywiście, w kuchni codziennie rozgrywają się jakieś batalie, ścierają strony. Gotujemy dla bliskich, chcemy, żeby im smakowało, chcemy być docenione. Dlatego zdarza się, że robimy trochę pod dyktando innych. Jeśli mąż powie „zupa jest tak cudowna jak ta mojej mamy”, to jesteśmy wniebowzięte. W tym nie ma jeszcze nic złego, to naturalny odruch. Ale bywamy też zbyt opiekuńcze. Dziecko grymasi, a my wtedy karmimy na siłę albo robimy wszystko, żeby zjadło. Ale to błąd, wpadamy w błędne koło. Żeby zjadło cokolwiek, nadskakujemy mu i podsuwamy mu często tylko to, co chce jeść, często rzeczy niezdrowe. W ogóle obserwuję skrajności – albo wyłącznie niezdrowo, albo wyłącznie ekologiczny jarmuż. Tymczasem w kuchni, jak wszędzie indziej, wystarczy złoty środek, umiar. Czipsy podane raz na jakiś czas nie są zbrodnią. Osławione drożdżówki jako deser też nie uczynią szkody.
Jak wyglądało pani oswajanie się z kuchenną rzeczywistością? Czy pani mama, babcia miały poczucie, że stanie przy garach to mało chlubny obowiązek?
– Nie gotowałam w dzieciństwie. Z prostego powodu – miałam tyle zajęć, że nie starczało mi już na to czasu. Uczyłam się w różnych szkołach, w tym w muzycznej. Mama nie wymuszała na mnie kulinarnych dokonań. Ale była pozytywnym wzorcem, lubiła gotować. Zaczęłam gotować, a raczej stanęłam przed tą koniecznością, kiedy wyszłam za mąż. To się stawało stopniowo. Zaczęło mnie to coraz bardziej fascynować. W pewnym momencie zauważyłam, że nie tylko to nie ujma dla honoru usmażyć zwykłego kotleta, ale też że można go podać na tysiąc sposobów. Zaczęłam eksperymentować i przestałam się bać. Doszłam do wniosku, że najwyżej nie wyjdzie i trudno. Świat się nie zawali. Ale były też problemy z jednym z dzieci – musiało mieć specjalną dietę. To wszystko spowodowało, że zaczęłam traktować kuchnię jak partnera. I nagle stała się pasją. W którymś momencie punktem honoru było zrobienie dania nie najprostszego, ale dającego satysfakcję. Że potrafię oprócz wychowywania dzieci, prowadzenia domu i pisania książek ugotować też coś wyszukanego. Jestem typem pasjonata-perfekcjonisty. Jeśli się za coś zabieram, lubię zrobić to dobrze. Kiedy zaczynałam pisać książkę, w ogóle nie potrafiłam piec, w ogóle mnie to nie zajmowało. Dziś robię gigantyczne torty. Nauczyłam się robić kapitalne sushi. I ja nie jestem w tym jakaś wyjątkowa! Do gotowania zmusiły mnie okoliczności, w tym konieczność gotowania szybko i krótko, bo dzieci przybywało, a dziś rodzina liczy siedem osób.
Czy widzi pani różnice między kobietami w kuchni miejskiej i wiejskiej?
– Mam wielu przyjaciół na wsi i uważam, że gospodynie wiejskie dużo lepiej gotują niż dziewczyny w mieście. Często mają większe doświadczenie kulinarne. Spędzają więcej czasu w jednym domu z matkami i wcześnie się uczą. Z pewnością lepiej pieką. Wydaje się, że kobiety z małych miejscowości bardziej boją się eksperymentować. I może za często jako przyprawy używają vegety. Z drugiej strony – kto powiedział, że trzeba eksperymentów? Jeśli ktoś od lat robi rewelacyjne mielone, to niech ono takie będzie. I trochę zazdroszczę wsi tej lepszej jakościowo żywności, surowców. Jeżeli mam możliwość kupowania prosto od producenta, to świetnie. Jeśli nie mam, to staram się czytać etykietki. Ale nie jestem „ekoodleciana”. Nie jest tak, że serwuję wyłącznie kaszę jaglaną – nie przepadam zresztą za nią. Uwielbiam za to pęczak – to nieodkryta polska kasza. W „Wielokuchni” podaję świetny przepis na gołąbki z niej.
Rozmawiała Karolina Kasperek
Agata Puścikowska. Jak mówi o sobie: „Dziennikarz, matka lub odwrotnie. Tylko tyle i aż tyle.” Nam wydaje się, że to drugie, bo mamą jest 24 godziny na dobę dla pięciorga – Anieli, Juliana, Justyna, Klary i Jana Pawła. Skończyła medioznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim, a dyplom robiła z kultury języka. Posługuje się nim nad wyraz sprawnie. Pisze na forum „Gościa Niedzielnego”, prowadziła vloga, ale rzeczywistość polityczną komentuje tylko wtedy, kiedy dotyka ona bezpośrednio życia jej lub jej rodziny. Uwielbia czosnek niedźwiedzi i opracowała autorską metodę przygotowywania masy do placków ziemniaczanych. Zakochana w Podlasiu.