W podstawówce sądziła, że rysuje odrobinę lepiej niż przeciętnie, ale dostała się do liceum plastycznego. W szkole średniej nie wierzyła, że mogłaby kiedykolwiek dostać się na artystyczny kierunek. Skończyła taki na dwóch uczelniach, czeka ją jeszcze dyplom na trzeciej. Niewiarę przekuwała na ciężką pracę. Dziś ubrania projektu Natalii Ślizowskiej z Lipek Wielkich w Lubuskiem z dumą noszą kobiety w całym kraju.
Ta bluza... czarna, jaka ciekawa...
– Tak, czarny – pożądany. Ludzie rzadziej szukają białego. A ta tkanina to, nie uwierzy pani, siatka na moskity. Ludzie robią sobie z tego woalki na łóżko. A ja zobaczyłam w tym materię na odzież.
A te wzory jak wycinanka łowicka?
– To płaszczyk, też prototyp. Sama noszę go bardzo ostrożnie, nie mogę w nim siadać. Fajnie wygląda, bo pracuje przy chodzeniu. Sama opracowałam wzór, który potem jest wycinany laserowo. Ten projekt robi furorę. Chciałabym to wykonać także w skórze, pomyślę nad wzmocnieniem wzoru dodatkowymi przęsłami, żeby się nie zrywał. Po to są właśnie prototypy, żeby testować rozwiązania.
A to? Czy to nieskończone? Niedopracowane?
– Te wystające nitki? To bardzo dopracowane! Nieobrzucone fragmenty tkanin przypalam, pozwalam, by nitki wątku zwisały niezabezpieczone. Lubię takie „niedopracowanie”, wrażenie obszarpania. Mam klientki, które z dumą noszą takie rzeczy, w tym wzięte adwokatki. Można założyć taki top czy płaszczyk do eleganckiej spódnicy czy skórzanych spodni. Uszyłam na studiach kurtkę z materiału, który był słabej jakości i po czasie po prostu zaczął się pruć i tracić kolor. Miałam mnóstwo pytań o to, gdzie nabyłam tkaninę.
Taka pasja musiała w pani dawać o sobie znać chyba od zawsze?
– Mama w latach 90. ubiegłego wieku miała z ciocią w pomieszczeniu, w którym siedzimy, zakład krawiecki. To zabawne, że teraz po latach, w tym samym miejscu, dzieje się to samo. Nikt by tego nie przewidział. Kiedy one szyły, nie było jeszcze sieciówek. Cieszyłam się, że mam czasem jakąś oryginalną sukienkę, ale nie wiążę mojej dzisiejszej pasji z pracą mamy. Wtedy nie interesowało mnie szycie. Oczywiście szyłam coś dla lalek, wycinałam, kleiłam, kiedy miałam kilka lat. Ale to ulubione zajęcie wielu dziewczynek. Jednak nie miałam cierpliwości do szycia. Zresztą ciągle jej nie mam. Nie przepadam za ręczną robotą. To, co pani trzyma w rękach, to była dla mnie mordęga, ale robię takie rzeczy, bo klientki to uwielbiają. Te kwiatki na tiulu to nie gotowa tkanina, ale moja robota – sama wycinam pojedyncze elementy z różnych koronek i naszywam na siatkę. Powstaje zupełnie niepowtarzalna materia. Nie lubię równomiernie czy symetrycznie rozmieszczonych elementów. Lubię sama rysować ich mapę. Ale tkaniny tworzę też sama, to znaczy tworzę i nadrukowuję wzory. Noszę do druku, nie stać mnie jeszcze na maszynę. Rozpoczęłam współpracę z fotografem z Łodzi. Zainteresowały mnie jego industrialne zdjęcia budynków fabrycznych. Multiplikuję zdjęcie i powstaje bardzo ciekawy wzór. Czasem pomysły rodzą się w nieoczekiwany sposób. Dostaję od kogoś belkę materiału pokrytego nielubianym przeze mnie motywem. I okazuje się, że zaczynam go lubić w trakcie pracy nad tkaniną. Nie przepadam za kwiatami. Ale uszyłam niedawno sukienkę i nagle stwierdziłam: „To jest dobre!”. Ktoś inny może szyłby z tych dużych kwiatów bluzki ze sztampowo umieszczonym z przodu całym motywem. Ja potraktowałam go inaczej.
Taką koronkę czy żorżetę znajduje pani w najbliższym sklepie z tkaninami?
– Do Poznania nie jeżdżę, Berlina – nie znam. Najczęściej kupuję je w Łodzi – to miejsce, w którym studiowałam i mieszkałam, znam tam wiele dobrych sklepów. Szyję też z cudem zdobytych kawałków tkanin, których nie ma już dziś w sprzedaży, bo na przykład są przestarzałe. Kiedy taką znajdę, ściągam z drugiego końca Polski.
Kiedy poczuła pani, że igła z nitką to przeznaczenie?
– W szkole podstawowej zawsze w klasie znajdzie się ktoś, kto odrobinę lepiej rysuje. To chyba byłam ja. Matematyka nie szła mi najlepiej, więc wybrałam liceum plastyczne. Tam też nie byłam jakimś orłem z przedmiotów artystycznych. Któregoś dnia, w czwartej klasie, poczułam potrzebę opanowania maszyny do szycia. Poprosiłam tatę, żeby objaśnił mi stojącego w domu łucznika. W ciągu doby poprzerabiałam sobie kilka ubrań. A rok później na dyplom postanowiłam uszyć kolekcję strojów w kształcie instrumentów. Po latach usłyszałam od profesora, że moja praca jest od lat pokazywana jako wzorcowa.
To był moment, w którym postanowiła pani projektować?
– A skąd! Ciągle nie wierzyłam w swoje umiejętności, że kiedykolwiek dostanę się na uczelnię artystyczną. Po maturze trafiłam jednocześnie do studium dla techników dentystycznych w Zielonej Górze i rozpoczęłam naukę w prywatnej Szkole Sztuki i Projektowania w Łodzi. Zrobiłam tam bardzo dobrą pracę licencjacką, powiedziano mi, że lepszą niż niektóre magisterki. To było studium formy kuli i sześcianu w ubiorze. Wtedy postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce, zaczęłam brać udział w konkursach. Jeden z projektów z dyplomu sprawił, że zaproponowano mi udział w „Project Runway”. O, ta sukienka jest właśnie z niego.
Ma pani zaledwie 30 lat, a już dotknęła pani wielkiego świata.
– Może, ale jeśli tak, to tym dotknięciem bardziej niż Anja Rubik było dla mnie poznanie Williama Whartona. Poznałam go podczas spotkania autorskiego w księgarni w Gorzowie Wielkopolskim. Zawsze uwielbiałam jego książki i one mnie zainspirowały. Wybrałam je jako temat jednej z prac magisterskich, tej na politechnice. Przez rok konstruowałam wielkie jajo, z którego będzie wykluwał się człowiek. Dziesiątki tworzyw, konstrukcji, projektów. Powstała kolekcja ubrań i przedmiotów inspirowanych biedą i wojną. Okazało się, że byłam prekursorką pokazów na tej uczelni.
Czym jest dla pani moda, której tyle pani już się nastudiowała?
– Z pewnością nie czymś, czemu należy się bezwzględnie podporządkowywać. Często projektuję rzeczy, które akurat nie są modne albo nie zajmuję się fasonami, które są na topie. Nie lubię piankowych spódnic z koła, co zrobić? Szyję często ze wspomnień. Mam w pamięci obraz kupionego mi przez mamę stroju plażowego. Zakochałam się w kroju, we wzorze. Ostatnio znalazłam kawałek materiału w sklepie z odzieżą na wagę – wzór przypomina mi tamten. Właśnie szyję spódnico-spodnie z odtwarzanego z pamięci kroju.
Wszystko powstaje w miejscu, w którym granica między warsztatem pracy a naturą się zaciera. To otoczenie panią inspiruje?
– Działam w pracowni we własnym domu. To przyjazne miejsce – mała wieś, spokój, cisza. Bardzo lubię tu pracować. Ale właśnie otworzyłam drugą pracownię w Gorzowie. To było moje marzenie. Chciałam, żeby była połączona z kawiarnią, kinem letnim, żeby mogły obok zagrać zespoły muzyczne, które tworzą moi znajomi. Żeby z pracą projektancką można było wyjść na ulicę, a ludzie mogli w każdej chwili zobaczyć, na czym ona polega.
Karolina Kasperek
Natalia Ślizowska – polska projektantka, urodzona, mieszkająca i pracująca w rodzinnej wsi w Lubuskiem. Ukończyła Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych w Gorzowie, a potem Studium Techniki Dentystycznej w Zielonej Górze. Studiowała w Wyższej Szkole Sztuki i Projektowania w Łodzi projektowanie ubioru, obuwia i biżuterii, a na tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych – projektowanie ubioru, obuwia i dodatków galanterii skórzanej. W 2012 roku Politechnika Łódzka przyznała jej tytuł magistra architektury tekstyliów. Jest laureatką wielu modowych konkursów i autorką wzorcowych prac dyplomowych. O odzież jej projektu biją się butiki nie tylko w Lubuskiem. Skromnie powtarza: „Ja po prostu pracuję, pracuję i pracuję”.