Nie lubi zajmować się sobą. Bywa wściekle zmęczona, ale to właśnie w pracy Anna Dymna znajduje urodę życia. Smakuje je na wszystkie sposoby, a część smaków zamyka w słoikach i butelkach, by dzielić się nimi z innymi. I przekonuje, że pomaganie nie męczy, ale daje siłę.
Ten numer nasze Czytelniczki będą wertować na chwilę przed Wielkanocą. Jak wyglądają te święta w Pani domu?
– Dbam o to, by Wielkanoc zawsze wyglądała tak samo. Zaczyna się przynajmniej miesiąc przed świętami – z powodu naszej rodzinnej tradycji lepienia z masy solnej wielkanocnych zwierzątek. To jest czasochłonne, więc musimy na to znaleźć czas wcześniej. Spotykamy się wszyscy, kto może – rodzina, przyjaciele przy dużym dębowym stole i każdy tak jak umie, lepi świnki, baranki, owieczki, ptaszki, zajączki, drogę krzyżową. Potem godzinami malujemy te cudeńka akrylami. A zwierzaczki rozrabiają, no bo wiosna przecież – więc czasem się człowiek odwróci, a tu już baranek tuli się do owieczki, zajączek do zajączka. Poszłam kiedyś z moim kolorowym koszyczkiem do święcenia do Kościoła Mariackiego. Kardynał Dziwisz spojrzał i mówi: „A to? Co to jest?”. A tam wśród pisanek, chrzanu, kiełbasek nasze zakochane zwierzątka. „Wiosna, księże kardynale, miłość”. „Wiosna... aaa, no oczywiście” – odpowiedział i poświęcił koszyczek.
Tradycje w moim życiu są niezwykle ważne – one porządkują i uspokajają mój świat. Wielkanoc? Żeby nie wiem co się działo, trzeba się zebrać – wymalować jajka, iść na cmentarz i ustroić groby. To mnie mobilizuje i daje siłę. Pamiętam, że kiedyś po operacji, gdy miałam dwie nogi w gipsie, też byłam na cmentarzu. Gdyby nie ta tradycja, nie zebrałabym się. Ale najważniejsze, że jest to czas spotkań, na które w pędzie codzienności brakuje czasu.
Co ląduje na wielkanocnym stole?
Śniadanie jemy zawsze o 10 rano. Stół przygotowujemy, stroimy od świtu. Mąż przygotowuje półmiski z wędlinami wszelakimi, a ja, oczywiście, dbam, by było wszystko tak jak kiedyś u mamy: biała kiełbaska, ćwikła, pasta jajeczna z chrzanem, przeróżne sałatki, żurawina z gruszką no i jesiotr w galarecie – przysmak męskiej części rodziny. Przy stole pojawia się coraz więcej dzieci. Przychodzi do nich zajączek i rozrzuca prezenty w ogrodzie, biegają koty i psy... Jest bardzo wesoło i zawsze słonecznie. Po śniadaniu – spacer. I nigdy nie wyjeżdżamy na święta.
Oczywiście wszelkie przygotowania do świąt muszę pogodzić z teatrem, Salonem Poezji, z poetyckimi konkursami, obowiązkami w fundacji... Przeżywam Wielkanoc w różnych przestrzeniach, w materialnej i duchowej. Więc jest tak, że tu jajeczko i droga krzyżowa z podopiecznymi, tu kościół, tu śmigus-dyngus, a tu setki wierszy, które muszę przeczytać... śmierć, cierpienie, radość, zmartwychwstanie, poezja, i żurek wielkanocny – po prostu życie.
Skoro mówimy o istocie Wielkanocy – jakie ona ma dla Pani znaczenie? Czy sens może mieć śmierć, cierpienie, czy może z nich wynikać coś dobrego? Ksiądz Józef Tischner powiedział pod koniec życia, że cierpienie nie uszlachetnia.
Od lat prowadzę w telewizji program „Spotkajmy się”. Rozmawiam w nim z ludźmi, którzy zostali powołani do dźwigania potwornego cierpienia. Nie zostało ono równo między ludzi rozdzielone. Zastanawiamy się często, po co jest cierpienie. Przecież musi być ważne, skoro jest i jest tak dojmujące. Szukając odpowiedzi, wertowałam pisma uczonych, filozofów, lekarzy, prace polskiego papieża. Ale najwięcej zrozumiałam dzięki moim rozmówcom. Pamiętam kobietę z wrodzonym nadciśnieniem tętniczym. Miała czterdzieści lat i serce stulatki, płuca w strzępach... Bardzo cierpiała i czekała na przeszczep płuc. Powiedziała mi: „Wiesz, Aniu, obieram kiedyś ziemniaki i nagle wszystko wiem, wszystko rozumiem! Jezus tak bardzo cierpiał, umarł na krzyżu, by mogła na świecie zapanować miłość. Widać jestem wybrana, by mu pomóc”. Może coś w tym jest? Ludzie, kiedy dotyka ich coś trudnego, często w pierwszym odruchu nienawidzą życia, Boga, ludzi. Ale wie pani, ile razy słyszałam: „Aniu, gdybym nie skoczył do tej wody, nie znalazł się na wózku, to byłbym złym człowiekiem”. Chyba coś w tym jest, że cierpienie to taki ogień, który wypala przestrzeń dla miłości. Może jest też po to, żebyśmy mogli docenić to, co mamy, te chwile, gdy nic nie boli? Kiedyś młoda dziewczyna przykuta do wózka powiedziała mi z uśmiechem: „Aniu, ty wiesz, jaki głęboki sens ma moje życie i moja choroba? Przecież kiedy na mnie patrzysz, musisz poczuć, jak jesteś szczęśliwa. A mogłabyś tego nigdy nie zauważyć”. Uczę się wiele od moich przyjaciół – chorych i niepełnosprawnych, oni są zresztą, obok moich kolegów-artystów i mojej mamy, moimi największymi autorytetami.
Cierpienie, żeby poznać dobry smak życia – to przekonujące. A jeśli chodzi o ten dosłowny, z którym kojarzy się Pani dzieciństwo?
W domu nie było dużo pieniędzy. Mama była więc mistrzynią gotowania z niczego. To najwyższa sztuka. Gdy miała mąkę i jedno jajko, to potrafiła zrobić bankiet taki, że hej! Robiła świetne pierogi – ruskie, z owocami, z serem na słodko, rzadziej z mięsem. Tata mógł zjeść ich z pięćdziesiąt. Nauczyłam się je robić, kiedy miałam jedenaście lat. Mama robiła nam często prażuchę – kukurydzianą mąkę gotowała z ziemniakami, a potem ze skwareczkami zapiekała. Nie lubiłam tylko zupy kminkowej, którą przyrządzała, jak już naprawdę nie było co włożyć do garnka. I oczywiście, z konieczności oszczędzania, robiliśmy przetwory. Wszelkie. Ogórki w butelkach, żeby na cały rok była witamina C dla dzieci. W Instytucie Nasiennictwa za grosze kupowaliśmy pulpę pomidorową. A teraz Jurek Trela (aktor – przyp. red.) dzwoni do mnie, że nie ma co zrobić z jabłkami w starym sadzie. Jadę do niego po spady i robię pyszne musy z cynamonem, wanilią. Uwielbiam chodzić na grzyby. Suszę je, a rydze smażę w maśle, kładę do woreczków i mrożę. A potem jest luty – a ja mam świeże. Mam znajomych, którzy pytają mnie: „Po co ty to robisz? Przecież możesz to wszystko kupić!”. Ale co mają na przykład żurawiny kupione do żurawin, które sobie sama zrobię? Nic nie mają. Bo do moich dodaję miodu i dużo gruszek. Tak mam, że jak coś zrobię własnymi rękami, to nawet jeśli to będzie gorsze od kupnego, to mam z tego więcej radości. Od kilku lat robię jeszcze nalewki. Nie mam nawet czasu ich pić, ale przelewam do małych buteleczek, maluję je i mam prezenciki dymne dla przyjaciół.
W kuchni przypomina Pani nasze Czytelniczki. Pracowita jak one. Czy ogródek też pochłania tyle energii?
Mam swój mały ogródek, sześćdziesiąt pięć lat i kręgosłup, który „daje mi w kość”. Ale jak trzeba, to pracuję na leżąco. Ten ogród to spełnienie marzenia mojego życia. Żeby mieć choć kawałeczek swojej ziemi, wkładać tam małe ziarenka, a potem patrzeć, jak z nich coś kiełkuje. Wydawało mi się zawsze, że to jakiś cud. I rzeczywiście jest! Już od końca lutego kwitną w moim ogrodzie przebiśniegi i codziennie coś pcha się z ziemi do słońca. Kiedy byłam dzieckiem, wykopaliśmy z bratem z lasu trzy krzaczki poziomki. Posadziliśmy je w małej skrzyneczce i mieliśmy pierwszy ogród na parapecie. Gdy zakwitły, zapylaliśmy je pędzelkiem. A potem dzieliliśmy cztery cudowne poziomki na pięć osób. W ogóle czasem żartem myślę, że marnuję się w tym moim zawodzie. Powinnam chyba być terapeutą zwierząt i roślin. Dobrze się z ludźmi dogaduję, ale wydaje mi się, że dużo lepiej ze zwierzakami. Sikorki, kiedy przylatują do karmnika, potrafią mi siadać na głowie.
Nie zdziwiłabym się, gdyby jeszcze okazało się, że mówią, a Pani je rozumie...
– Mojego kota Haszysza rozumiem bez zbędnych słów. Ale to żarty... Ludzi, teatr kocham najbardziej!
Moja mama sens życia opowiadała mi tym, co jest naokoło. Nigdy się nie mądrzyła, niczego nie nakazywała, tylko pokazywała cuda wokół. Dlatego jestem dziś takim trochę dzikim człowiekiem, który najlepiej się czuje w lesie, na łące. Ukochaną zabawą z mamą był spacer na majową łąkę. Siedziałyśmy na kocu, a potem rzucałam: „Mamuś, będziemy się bawić. Która z nas znajdzie więcej gatunków kwiatów”. Zbierałyśmy, a ja byłam taka dumna, kiedy rozpoznałam prawie tyle co mama. Podczas wakacyjnych wyjazdów łowiłam razem z braćmi ryby – moją pierwszą był lipień. A potem patroszenie i pieczenie ryb w ognisku. Do dziś pamiętam zapach ryby w liściach łopianu. I do dziś mam niesłabnące przekonanie, że jestem otoczona cudami. Ta świadomość sprawia, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Mam przecież trudny zawód – ciągle w reflektorach, ciągle z ludźmi, a najczęściej tymi z dużym bagażem cierpienia. Więc kiedy tak sobie pochodzę boso po ogródku, popatrzę na moje roślinki, na baraszkujące koty, na niebo... to zapominam o problemach codzienności.
Jak spędza Pani czas wolny od obowiązków aktorskich, fundacyjnych i nawet tych ogrodowych?
Czytam i oglądam filmy, najchętniej przyrodnicze. Dowiaduję się z nich, jakie w przyrodzie panują prawa, zasady. Kto kogo zjada, kto kogo się boi. I dostrzegam, że dzięki temu, że zwierzęta mają instynkt, a nie kombinują mózgami jak ludzie, są jakieś bardziej ludzkie. Muszą zjeść, żeby przetrwać. Ale raczej nie zdarza się, żeby zabijały dla samego zabijania, dla osiągnięcia przewagi nad kimś, żeby musiały drugie opluć, zniszczyć, upokorzyć. Te obserwacje pomagają mi lepiej rozumieć ludzi i siebie samą. Często za dużo kombinujemy, manipulujemy, zatracamy odruchy, a prawdziwy instynkt u nas pojawia się właściwie chyba tylko po urodzeniu dziecka. A powinniśmy częściej z niego korzystać.
Pomaga Pani, choć ciągle wolontariacko, to zawodowo. Czy takie pomaganie może doprowadzić do wypalenia?
Wchodzę bardzo głęboko w losy ludzkie. Na przykład czasem w telewizji nagrywam 5–6 rozmów w ciągu dnia. Po drugiej już czuję, że jestem w jakimś dziwnym stanie. Wracam do hotelu i wydaje mi się, że mnie nie ma i bolą mnie wszystkie choroby moich rozmówców. Ale chwilę odpocznę, poczytam wiersze w Salonie Poezji, zagram spektakl, popracuję ze studentami i zdwojone siły wracają. Pomaganie eksploatuje fizycznie, ale nie wypala. Wręcz odwrotnie. Myślę sobie: „Kobieto, jeśli jednej osobie pomożesz, to już warto”. Nie jestem zmęczona tym psychicznie. Założyłam fundację, wzięłam pod opiekę ludzi, nie mogę się wypalić. Nagrodą jest radość, że komuś się przydałam. A czasem trzeba dać ludziom kopa. Pokazać, że są potrzebni, że sami wiele mogą. Janusz Świtaj, od lat całkowicie sparaliżowany, który walczył o prawo do zaprzestania uporczywej terapii i wywołał w Polsce dyskusję o eutanazji... teraz jest na trzecim roku studiów, pracuje w mojej fundacji i jest naszym „królem życia”
Co Pani zrobi, kiedy już postawią Pani pomniki i nazwą place imieniem Anny Dymnej? Niektórzy przecież nazywają Panią świętą.
Ja się tym nie zajmuję, Poza tym nie widzę żadnej aureoli. Boli mnie kręgosłup, złoszczę się jak każdy i często nie mogę sobie z czymś poradzić. A „święta” to tylko takie przezwisko.
Rozmawiała Karolina Kasperek
Anna Dymna – założycielka Fundacji „Mimo wszystko” – organizacji niosącej pomoc dorosłym osobom niepełnosprawnym intelektualnie. Umiłowaniem życia w jego wszelkich przejawach stawia na nogi najbardziej zrezygnowanych. Doktor honoris causa Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Aktorka, znana m.in. z ról Ani Pawlakówny w trylogii „Sami swoi” i Barbary Radziwiłłówny w serialu „Królowa Bona”. Od początku kariery do dziś związana z Teatrem Starym w Krakowie. Wykłada w tamtejszej szkole teatralnej. Od 15 lat prowadzi i zakłada Salony Poezji, podczas których z dziećmi i dorosłymi celebruje magię słowa. Takich Salonów założyła już – w Polsce i na świecie – ponad pięćset.