Właśnie została jedną z komentatorek popularnej stacji radiowej. To nowe wyzwanie, ale ona wie, jak przekuć je na sukces. Dowiedziała się tego od Amerykanów i Amerykanek. Dorota Warakomska, dziennikarka, opowiedziała nam, czego nauczyła się od kobiet na wsi i jak łatwo zostać kimś wyjątkowym.
Mieszka pani w dużym mieście. Czy wieś to coś znanego bardziej z opisu, czy raczej z doświadczenia?
– W dzieciństwie, nie licząc wakacji w górach czy nad jeziorem, byłam na prawdziwej wsi tylko raz, ale dobrze to pamiętam. To było na Kujawach – nie wiem dokładnie gdzie. Chyba pojechałyśmy z ciocią, siostrą mamy, do kogoś z jej znajomych. Nie pamiętam, ile dni tam spędziłam, ale wciąż wspominam ten wyjazd z rozrzewnieniem. Zawsze chciałam przeżyć to co bohaterowie „Dzieci z Bullerbyn”. I tam właśnie było skakanie po stogu siana, konie, jeżdżenie linijką, dużo dzieci, praca w polu, zabawy. A potem, kiedy dorosłam, właściwie dopiero kiedy przestałam pracować w telewizji i wreszcie miałam czas, zaczęłam – przy okazji różnych podróży po Polsce i odwiedzin u znajomych – bywać częściej na wsi. Mam kilka „zaprzyjaźnionych” wsi. Tu dobrze znam na przykład sołtysa i jego żonę, tam – sołtyskę i jej męża.
Czy te wizyty sprawiają, że wieś kojarzy się dziś pani inaczej niż w dzieciństwie?
– Pierwsze skojarzenie na hasło „wieś” to Mazury lub Podlasie, zwłaszcza to nad Bugiem. Dziś wieś kojarzy mi się też ze spokojem, odpoczynkiem, dystansem i pokorą. Pokorą, bo mam świadomość, że ludzie na wsi, a zwłaszcza kobiety, pracują niezwykle ciężko. I mają wiele problemów, o których kobiety w miastach nie mają pojęcia. Nie chodzi tylko o koniunkturę czy pogodę – że można się urobić po pachy, a potem wszystko w kilka minut trafi szlag. W przypadku kobiet bywa tak, że gospodarstwo jest na mężów, a one nie mają nic swojego. Kobietom na wsi trudniej jest dostać się chociażby do lekarza. Trudniej o opiekunkę do dziecka, o szeroko pojętą rozrywkę czy kulturę, internet też jest ciągle mniej dostępny. Niełatwo jest też z powodu tradycyjnego podejścia do niektórych spraw. Na przykład przemoc domowa jest traktowana czasem jako coś naturalnego. Ustępowanie mężczyźnie na każdym kroku jest OK, bo „zawsze tak było”. Czasem mówię znajomej, że mogłaby jeszcze zrobić prawo jazdy. A ona: „Co ty! W moim wieku?”. Odpowiadam: „Kobieto, przecież ty masz tyle lat, co ja! Będziesz niezależna, nie będziesz musiała prosić, żeby mąż cię zawiózł do miasta na zakupy!”. I słyszę na to: „Nieeee, ja to już nieee”. Poznałam wiele różnych kobiet, w tym takie prowadzące gospodarstwa czy aktywne w samorządzie, ale parę pierwszych rozmów było dla mnie zaskoczeniem.
Czyli o jaką, czyją pokorę w tym wszystkim chodzi?
– Także o moją pokorę. Tę, której nabrałam, obcując z ludźmi na wsi. Że się akceptuje rzeczywistość taką, jaka jest. Że niekoniecznie wszystko od razu trzeba wywracać do góry nogami. Że jak ja mówię: „No, ale jak to?! To trzeba zmienić!!”, moi znajomi odpowiadają mi: „Spokojnie. Tutaj to nie jest takie proste”. Od ludzi mieszkających na wsi nauczyłam się, że nie wszystko musi się dziać tak „hop- -siup”. Dzięki rozmowom z wiejskimi kobietami przestałam widzieć świat jako czarno-biały. I praca kobiet wiejskich, które znam – oparta jest na cierpliwości, one robią swoje, krok po kroku, konsekwentnie. Wiele z nich jest liderkami ogromnych zmian na wsi.
W jakich obszarach te zmiany wydają się pani najpotrzebniejsze?
– To z pewnością postrzeganie przemocy wobec kobiet. Widzę, że się już w tej kwestii sporo dzieje – kobiety są bardziej świadome, aktywniej też szukają pomocy. Coraz więcej z nich ma też odwagę mówić o tym, że doznały różnych form przemocy – nie tylko fizycznej, ale też psychicznej czy ekonomicznej. Problemem jest też czytelnictwo – ono na wsi nie wypada najlepiej. Ważne, by znalazły się osoby, które staną się dla innych wzorem. Kiedyś poznałam uroczą kobietę, która przyznała, że po skończeniu szkoły nie przeczytała ani jednej książki. Na kolejne spotkanie zabrałam książkę Danuty Wałęsowej i wręczyłam jej. Zadzwoniła po jakimś czasie i zachwycona zapytała, czy może pożyczyć ją koleżance. Książka krąży po okolicznych wioskach do dzisiaj…
Problemy kobiet wiejskich znalazły osobną przestrzeń także na Kongresie Kobiet, któremu pani od czterech lat przewodniczy.
– Kiedy już na poważnie zaangażowałam się w Kongres Kobiet, podczas trzeciego z nich, europejskiego, znajoma wójcina z Mazur zaproponowała, żeby na kolejnym bardziej wyeksponować wątek kobiet wiejskich. I na czwartym kongresie, w 2012 roku, tak było. Z wolontariuszkami z biura wykonałyśmy gigantyczną pracę znalezienia kobiet w samorządach, wójcin, sołtysek, a potem zaproszenia ich do Warszawy. Przez kilka lat prowadziłam na ogólnopolskich kongresach panele o sukcesie. Były tam oczywiście przedstawicielki biznesu, aktorki, ale też na przykład gospodyni prowadząca na wsi agroturystykę. I co się okazało? Może trudno w to uwierzyć, ale one wszystkie myślą w podobny sposób, podzielają wartości, mają podobne problemy. Dzięki kongresowym dyskusjom obie strony przekonały się, że kobieta ze wsi nie żyje w zupełnie innym świecie niż kobieta z korporacji. Podczas kongresów regionalnych i różnych konferencji poznajemy fantastyczne kobiety z małych ośrodków. Gdy dwa lata temu na ogólnopolskim kongresie jedna z organizacji wręczała nagrody bibliotekarkom, przyjechało wiele pań prowadzących biblioteki w bardzo małych miejscowościach. To dzięki nim biblioteki często pełnią funkcję lokalnych centrów myśli i inicjatywy obywatelskiej.
Nie trzeba do tego koniecznie celebrytki czy feministki?
– Nie trzeba, choć rolę edukacyjną może odegrać rozrywka w postaci serialu. Bardzo cenię „Ranczo” – za postać Solejukowej. Zresztą grająca ją Kasia Żak bardzo angażuje się w Kongresie Kobiet, była z nami na wielu spotkaniach z kobietami wiejskimi. Serial pokazuje kobietę, której wydawało się, że nic nie potrafi, a tymczasem jej umiejętności, jak chociażby lepienie pierogów, przynoszą jej pieniądze i lepsze życie. Ona udowadnia, że można. Że nawet kiedy nie masz pozornie nic i odnosisz wrażenie, że jesteś nikim, możesz wiele osiągnąć. Moim marzeniem jest zrobić serial dokumentalny o takich kobietach.
Przyklaśniemy temu reżyserskiemu pomysłowi, choć nasze Czytelniczki, póki co, kojarzą panią z dziennikarstwem, z panią, która prowadzi „Wiadomości”, panią od „Panoramy”. Porozmawiajmy chwilę o tym kawałku pani życia i tak zwanej kariery zawodowej. Czy od zawsze chciała pani zostać dziennikarką?
– Przed „Panoramą” byłam też jeszcze korespondentką w Stanach Zjednoczonych. A jeszcze wcześniej – prowadziłam główne wydanie „Wiadomości” i jednocześnie byłam reporterką. Skąd się to we mnie wzięło? Uważam, że dziennikarstwo to charakter. Jestem dziennikarką z charakteru, z zawodu jestem politolożką, skończyłam stosunki międzynarodowe. Dziennikarzem zostaje się, kiedy potrafi się zadawać pytania, kojarzyć fakty, kiedy pamięta się wiele z nich, a potem łączy w całość i wyciąga wnioski. A przede wszystkim – kiedy potrafi się wyjść ze swoich butów i stanąć po drugiej stronie. Dla dziennikarza ważniejszy jest rozmówca, a podstawową umiejętnością jest słuchanie.
Długo musiała się jej pani uczyć?
– Na początku wyłącznie się uczyłam. Przez kilka miesięcy nosiłam kasety, kable za operatorami. Kiedy wysłano mnie pierwszy raz do sejmu na obrady jakiejś komisji, nie rozumiałam nic z tego, o czym tam mówiono. Ale nie miałam w sobie pychy, wiedziałam, że nie wiem i że muszę zadawać pytania, żeby móc potem relacjonować. Zresztą teraz też ciągle się uczę, poznaję nowych ludzi, nowe sprawy. I w Polsce, i w Stanach Zjednoczonych, które znowu objechałam, próbując zrozumieć, jak i dlaczego zmienia się Ameryka.
Jako dziecko też zadawała pani tyle pytań?
– Zawsze wydawało mi się, że byłam bardzo cichą, spokojną dziewczynką, ale legenda rodzinna mówi, że wołano na mnie „piekielny Piotruś” i że nie można było czasami ze mną wytrzymać. Że podobno nie nauczyłam się chodzić, tylko od razu biegać. Że jak wstałam z raczkowania z kocyka, to puściłam się biegiem i tyle mnie widzieli.
Jak już się pani puściła, to w którą stronę? Do książek? Zabawek?
– Grałam w piłkę, w kapsle, bawiłam się w „Czterech pancernych”. Zawsze byłam Jankiem, najbardziej mi się podobał. Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby odgrywać rolę sanitariuszki. Koledzy zgadzali się, nie było problemu. Pod koniec podstawówki byłam dwa lata przewodniczącą klasy. Chyba dostrzeżono już we mnie umiejętności zabierania głosu.
A kiedy ujawniły się w pani zapędy społecznikowskie?
– Tego mnie nauczyła podróż po Stanach legendarną Drogą 66. Ona otworzyła mi oczy na wiele spraw. Spotkałam tam ludzi, na prowincji, którzy uświadomili mi, że każda i każdy z nas może wiele zmienić w swoim życiu i otoczeniu. Że każdy człowiek się liczy i każdy człowiek może zrobić coś dobrego dla siebie i dla innych. Tam zobaczyłam to w działaniu. Przekonałam się, że jesteśmy kowalami swojego losu. Denerwują mnie ludzie, którzy mówią: „W Polsce nie ma perspektyw!”. „Jak to nie ma? Jest milion, tylko dobrze się rozejrzyj!” – mówię. I jeszcze „amerykański sen”. Nam, Europejczykom, wydaje się, że to chodzi o karierę, sukces, pieniądze. A tam, dla ludzi mieszkających przy Drodze 66, oznacza to robić to, co się kocha, być tam, gdzie chce się być i z kochanymi ludźmi. Żeby przeżyć pięknie życie, nie muszę mieć majątku ani sprawować wysokich funkcji. Mogę robić drobne rzeczy, działać społecznie, mogę po prostu dobrze uprawiać ogródek.
A propo ogródka. Ma pani ulubione warzywa, potrawy, może też te regionalne?
– Uwielbiam gotować. Zaczęłam bardzo późno, właściwie to dopiero kiedy umarła moja mama, miałam wtedy 31 lat. Nie gotuję z przepisów, raczej „na smak”. Uwielbiam się inspirować – kiedy jem coś dobrego, natychmiast pytam o skład, a potem odtwarzam to w domu. Nie piekę ciast – jeszcze chyba do tego nie dojrzałam. Ale robię świetne mięsa. W ubiegłym roku pierwszy raz usmażyłam steki wołowe. To była moja innowacja. Każda gospodyni domowa w kuchni, kiedy robi nową potrawę, jest innowacyjna, bo uczy się, coś zmienia. Bo tu nie chodzi o wysokie technologie, tylko o twórcze podejście do tematu. To może być użycie nowej przyprawy. Niech każda z nas codziennie wieczorem zada sobie pytanie, co dziś robiła po raz pierwszy. Zawsze znajdzie się coś takiego i to będzie dowód na naszą innowacyjność.
Czego życzyłaby pani Czytelniczkom „Gospodyni” w rozpoczynającym się roku?
– Żeby zrobiły coś po nowemu, coś pierwszy raz. Może inaczej upiekły ciasteczka ze starego przepisu, a może napisały list do redakcji? Albo założyły konto na Facebooku. I nie bały się prosić innych o pomoc.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Karolina Kasperek
Dorota Warakomska – dziennikarka, komentatorka, publicystka, absolwentka stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Warszawskim. Znana większości jako prezenterka „Wiadomości” i szefowa zespołu „Panoramy”. Na swoim dziennikarskim koncie ma wywiady m.in. z Georgem W. Bushem czy Hillary Clinton. Dziś – prezeska Kongresu Kobiet i od niedawna – komentatorka w Poranku Radia TOK FM. Autorka książek, w tym „Drogi 66”, dokumentującej jej podróż po Stanach Zjednoczonych legendarną drogą. Właśnie wybiera się w kolejną, by zbierać materiały do nowej książki. Ostatnio jej pasją jest fotografia, a od dłuższego czasu – walka o lepsze życie kobiet w miastach i na wsiach. Do tych drugich ma szczególny szacunek. Uwielbia zwierzęta i korniszony.