Niemoc przekuwa w moc. O tym, jak można osiągnąć siłę, optymizm i pogodę ducha, rozmawiamy z Katarzyną Rogowiec.
Ma Pani wspomnienia sprzed wypadku?
Nie. Byłam zbyt mała. Nie mam z tamtego okresu żadnych wspomnień. Nie pamiętam też szpitala. A spędziłam w nim sporo czasu. Nie mam więc poczucia straty i nie zastanawiam się, dlaczego mnie to spotkało. Ale często myślę, jak by to było mieć ręce.
I jak wówczas wyglądałoby Pani życie?
Moim rodzicom od zawsze zależało na tym, bym była samodzielna i niezależna. Dlatego twierdzili, że powinnam się uczyć, zdobyć zawód. A w związku z tym, że nie mam rąk, nie będę mogła pracować w Rabce w sklepie czy w pobliskim banku. A taką przyszłość dla mnie prawdopodobnie widzieli.
Może więc, paradoksalnie, wypadek sprawił, że zaszła Pani dużo dalej, niż by mogła?
Kto wie?
Nie nosi Pani protez. Chodzi Pani w bluzkach z krótkim rękawem. To dość odważna postawa w naszym społeczeństwie. Czy w związku z tym spotyka się Pani z brakiem tolerancji?
Stosunkowo rzadko, ale jeden z takich momentów utkwił mi dość mocno w pamięci. W 2001 roku starałam się o pracę w jednej z międzynarodowych korporacji. Zaprosili mnie na rozmowę, bo spodobały im się moje kwalifikacje zawodowe. Podczas rozmowy niby wykształcony, inteligentny i obyty w świecie mężczyzna uznał, że nie widzi mnie na tym stanowisku, ponieważ zdarzają się takie okoliczności, gdy pracownica musi mieć paznokcie pomalowane w odpowiednim kolorze. A w moim wypadku to niemożliwe. Spytał też, dlaczego w CV nie napisałam, że nie mam rąk. A niby gdzie miałam to napisać? W rubryce zainteresowania czy hobby? To, czy mam ręce, czy nie, nie ma przecież wpływu na moje kwalifikacje zawodowe.
Dostała Pani tę pracę?
Nie. Na szczęście moje życie potoczyło się inaczej.
Patrząc na Panią, ma się wrażenie, że nie ma przed panią żadnych przeszkód. Skąd w Pani ta siła, optymizm i pogoda ducha?
Myślę, że po części ma to związek z wychowaniem. Rodzice nie roztkliwiali się nade mną. Nie mieli kiedy. Prowadząc gospodarstwo, ciągle ma się za mało czasu. Mama wstawała o świcie, by nakarmić zwierzęta. Potem praca w polu. A ponadto, gdy doszło do wypadku, mama była w trzecim miesiącu ciąży z moim bratem. Tata miał duże poczucie winy, bo to on był obecny przy wypadku. Dopiero teraz, z perspektywy lat, gdy sama jestem matką, widzę, ile siły musiała mieć wtedy moja mama. Ja w szpitalu, brat malutki, a tata w depresji. Może właśnie dlatego postanowiła się nade mną nie rozczulać. Z czasem, jako najstarsze dziecko w rodzinie, gdy rodzice szli w pole, ja zostawałam z rodzeństwem sama. Miałam się nim zajmować. Chciałam być przydatna. Nie mogłam wiązać snopków, więc bawiłam brata i siostrę.
Musiałam sobie radzić sama. I radziłam.
Nie ma Pani żalu do ojca o ten wypadek?
Nie. Zawsze czułam z jego strony ogromną miłość. To on po wypadku nauczył mnie jeździć na nartach. Wiedział, że ruch jest bardzo potrzebny w mojej rehabilitacji. Troszczył się o mnie, pomagał wstać, kiedy traciłam równowagę, zjeżdżając na nartach. Wspierał i cieszył się moimi osiągnięciami. Nie dawał mi żadnych forów. Na początku uprawiałam narciarstwo zjazdowe. Nie dawało mi to niezależności. Narty są ciężkie. Buty trudno zapiąć samodzielnie. Dlatego, gdy poszłam na studia, szukałam innej możliwości i odkryłam narciarstwo biegowe. Narty okazały się lekkie. I sama mogłam zakładać buty. Z czasem odkryłam się, że to równie duża frajda jak zjazd.
Świetnie sobie Pani radzi z codziennymi czynnościami, z przewijaniem dziecka, z parzeniem kawy czy z odbieraniem telefonu. Nie widać niepełnosprawności.
Każdy z nas jest w jakiś sposób niepełnosprawny. W Zarytem, w którym żyłam, nikt nie patrzył na mnie jak na „innego”. Gdy poszłam do liceum w Rabce i jeździłam autobusem jak wszyscy, zauważyłam, że się mi przyglądają. Nie bardzo wiedziałam dlaczego. Wszystkiego, co umiem, musiałam nauczyć się sama. Bo przecież w szkole nie uczy się dzieci szyć zębami. Ale od zawsze lubiłam takie wyzwania. Rywalizację mam chyba we krwi. Nie lubię też bezczynności. Może właśnie dlatego angażuję się w wiele spraw. Teraz najbardziej pochłania mnie macierzyństwo. Zastanawiałam się, czy sobie poradzę, czy dam radę przewinąć malutką, nakarmić, podnieść. Gdy pojawia się jakiś problem, to staram się znaleźć rozwiązanie. Tak np. było, gdy zastanawiałam się nad tym, co by było, gdybym sama musiała wykąpać Olimpię. Teraz tego nie robię. Boję się, że ją skrzywdzę.
I?
Znalazłam sposób. Pomyślałam, że weszłabym z nią do wanny i wykąpałybyśmy się razem.
Zawsze ma Pani jakieś rozwiązanie?
Nie. Czasem potrzebuję pomocy. I wówczas po prostu o nią proszę. Każdy czasem czegoś sam nie może zrobić. Ale chcę, by inni pozwolili mi na tę moją wyjątkową samodzielność.
Zrezygnowała Pani z udziału w Igrzyskach Paraolimpijskich w Soczi.
Dlaczego?
Uważałam, że jeśli jechać na igrzyska, to tylko po medal, bo osiągnęłam w sporcie bardzo wiele. Nie chciałam być dziesiąta. Wolę zakończyć karierę jako zwycięzca niż jako pokonana. Dlatego do ostatniej chwili zastanawiałam się, czy osiągnę formę. To nie była łatwa decyzja. Wahałam się z nią bardzo długo, ale po cesarskim cięciu i połogu było mi ciężko wyobrazić sobie start. Choć w trakcie ciąży byłam pewna, że chcę spróbować, bo do dziewiątego miesiąca chodziłam na siłownię i po kilka godzin dziennie spacerowałam. Sam poród trochę pokrzyżował moje plany, bo chciałam rodzić naturalnie. W efekcie, gdy moi koledzy byli na obozach, ja trenowałam, jeżdżąc na rolkach w Gdańsku. W takich warunkach nie da się zbudować formy. Dlatego zrezygnowałam.
Rozmawiała Dorota Słomczyńska
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Katarzyna Rogowiec jest jedną z najbardziej utytułowanych polskich paraolimpijek. Z Igrzysk w Turynie w 2006 roku przywiozła dwa złote medale. Cztery lata później z Vancouver wróciła z jednym, brązowym. W sezonie 2011/2012 wręczono jej Kryształową Kulę, gdyż była najlepsza w Pucharze Świata w narciarstwie biegowym. W rywalizacji biatlonowej zajęła wówczas drugie miejsce. Jest też wielokrotną mistrzynią i wicemistrzynią świata w biegach narciarskich i biatlonie. Urodziła się i wychowała w Rabce, gdzie, mając niespełna 3 lata, podczas sianokosów straciła obie ręce. Lekarze z trudem uratowali jej nogi. To jednak nie przeszkodziło jej w osiągnięciu samodzielności. Jak sama wspomina, już w podstawówce pokazała, na co ją stać, gdy nauczycielka od prac ręcznych uznała, że „pewnych rzeczy” sama nie zrobi, np. bez rąk nie wyszyje serwetki. Kasia jednak udowodniła, że potrafi – nauczyła się szyć, pomagając sobie zębami. I tak już zostało. Dziś twierdzi, że nie mając rąk, jest w stanie dokonać więcej niż osoby pełnosprawne czekające na swoją szansę w życiu. Zrealizowała swoje marzenia. Nie zrezygnowała z ambicji. Skończyła studia ekonomiczne. Udziela się w pracy społecznej – zasiada w Radzie Zawodników przy Międzynarodowym Komitecie Paraolimpijskim, jest członkiem Rady Zawodników Międzynarodowej Agencji Antydopingowej oraz członkiem Komisji ds. zwalczania dopingu w sporcie. Założyła fundację Avanti, której głównym celem jest edukacja w obszarze sportu paraolimpijskiego. Daje przykład, jak można żyć mimo niepełnosprawności. Dziś mieszka w Gdańsku. Niespełna rok temu została mamą Olimpii. Na co dzień pochłonięta jest wychowaniem córki i działaniami społecznymi.