Okładka Gospodyni nr 6 2024 rok

Najnowszy numer Gospodyni już w sprzedaży:)  

Okładka Gospodyni nr 6 2024 rok



Filozofia życia według Doroty Powrót do listy

Ogród jest jej domem. Co by zrobiła, gdyby go zabrakło? – Umarłabym – odpowiada zdecydowanie Dorota Olender, właścicielka najpiękniejszego wiejskiego ogrodu w gminie Kcynia, a na co dzień szczęśliwa żona, mama i właścicielka 60-hektarowego gospodarstwa, które odziedziczyła po mamie. To ona nauczyła ją miłości do ogrodu. Miłości do męża i dzieci Dorota uczyła się już sama, gdy po mamie w ogrodzie zostały tylko jabłonie.

 

Kręta polna droga wije się w kierunku lasu. Zanim do niego dotrze, mija drewniane ogrodzenie. Zza niego w czerwcu widać kwitnące na żółto i pomarańczowo kielichy liliowców, wśród nich wyrastają strzeliste bladoróżowe lilie. Jest ich tyle, że wyglądają, jakby wylewały się z rabat. Sąsiadują z przyciętymi na kształt bonsai iglastymi krzewami. Wśród nich rośnie sędziwa, powykrzywiana i przygarbiona pod ciężarem owoców jabłoń. Korzenie ma przykryte soczyście zielonym gęstym trawnikiem. Jego krótkie nastroszone jak igły jeża źdźbła są na szczęście miękkie. Budzą zazdrość miłośników angielskich gazonów. Tak wygląda jeden z pięciu zakątków najpiękniejszego, zdaniem jury, wiejskiego ogrodu w gminie Kcynia. Komisja nie miała żadnych wątpliwości, by przyznać ten tytuł leżącej na skraju Łankowic zagrodzie, gdzie zaczyna się i kończy świat Doroty.

O feminizmie
W ogrodzie stoi tradycyjny wiejski dom. Wybudowano go nie później niż na początku XX w. Dziś jest w połowie ocieplony. Na razie nie ma tynku. Ale szarość zabezpieczonej podkładem elewacji nie szpeci. Dodaje uroku. W drugiej części budynku, jeszcze nieodnowionej, słychać muczenie cieląt. Jest ich kilkanaście.
Dorota mieszka w tym domu od urodzenia. A wcześniej mieszkała tu jej mama, a przed nią – jej mama.

– Gospodarstwo w naszej rodzinie od pokoleń dziedziczone jest po kądzieli. To mężczyźni do nas przychodzą – wyjaśnia Dorota. Siada na dywanie po turecku, choć za jej plecami stoi ciężki czarny skórzany fotel. Widać, że jest wygodny. Sprawnie krzyżując nogi w dopasowanych dżinsach, wygląda na mniej niż swoje 48 lat. Energicznym ruchem odgarnia z czoła grzywkę. Krótkie jasne proste włosy są niesforne.

– To o czym będziemy rozmawiać? – pyta Dorota, uśmiechając się.

O ogrodzie.

– Dwadzieścia trzy lata małżeństwa i troje dzieci to moja recepta na piękny ogród – wyznaje szczerze Dorota. Po chwili jednak dodaje 

– Tego niech pani nie pisze, bo ktoś może pomyśleć, że nie miałam nic do roboty, a ja po prostu kocham ogród. Jest moim życiem. Domem. Pasją. Ciągle coś w nim przycinam. Przesadzam. Dosadzam. Ulepszam. Po prostu lubię robić coś z niczego. A praca w ogrodzie i w polu to dla mnie właśnie robienie czegoś z niczego – przekonuje Dorota. I wie co mówi. Za młodu nieraz wsiadała na ciągnik lub kombajn i pracowała w polu. Nie żali się. Nie uważa, że to zbyt ciężka dla kobiety praca.

– Lubiłam patrzeć, jak na polu za ciągnikiem przewraca się skiba za skibą. Jednocześnie można było się przysłuchiwać śpiewowi ptaków. Albo słuchać radia. Podziwiałam widoki. I tak od granicy do granicy pola. Cały dzień. Trochę zazdroszczę mężczyznom takiej pracy. Wraca potem do domu. Siada przy stole i czeka na obiad. Uważa, że kobieta przez cały dzień odpoczywała, bo była w domu. A ona od świtu biegała za dziećmi. Sprzątała, prała, gotowała. Nie miała kiedy usiąść, odpocząć. A wieczorem jeszcze musi zająć się spracowanym mężem... Ale nie, żebym była feministką. Nie o to mi chodzi. Ja po prostu lubię pracę w polu – przyznaje Dorota, u której boku od ponad 20 lat stoi mężczyzna, który jest przeciwieństwem tych, o których opowiadała. Mówi, że jej mąż jest czuły, wyrozumiały, kochający.

O miłości
– Ogrodu nie byłoby bez pomocy mojego męża. To on wykonuje w nim najcięższe prace. Wie, że to najważniejsze dla mnie miejsce. Że to moja pasja. On szanuje to co robię – mówi Dorota, która odwdzięcza się mężowi tym samym. Choć jego marzenie przypominało jej o traumie sprzed lat.

– Od zawsze wiedziałam, że Roman marzy o motorze, więc gdy zdecydował, że go kupi, nie mogłam sobie z jego decyzją poradzić. Przeraziłam się, że może zginąć. Jazda na motorze jest przecież taka niebezpieczna – przekonuje Dorota. Zanim odpowiedziała mężowi, co sądzi o jego pomyśle, wybiegła do lasu.

– Chciałam sobie wszystko przemyśleć. Poukładać w głowie. Płakałam. Byłam zła. Mam złe wspomnienia związane z motorem. I w pewnym momencie pomyślałam, że przecież każdy ma prawo do własnych pasji i marzeń. Ja nie muszę ich podzielać ani rozumieć. Nie mogę osoby, którą kocham, pozbawiać marzeń. Każdy ma przecież prawo do szczęścia, jakkolwiek je rozumie. Nie mogę więc unieszczęśliwiać najbliższej mi osoby.

Wróciła z lasu z innym nastawieniem. Mąż jeździ dziś na motorze. Ona tylko czasem bywa pasażerką.

– Sprawia mi radość, gdy widzę szczęście w oczach Romana, gdy czyści i pielęgnuje swój motor – mówi Dorota.
Poznała męża na imprezie u znajomych. Od razu zwrócili na siebie uwagę.

– To była miłość od pierwszego wejrzenia. Szybko się pobraliśmy. Roman pochodzi z miasta. Z wsią miał niewiele wspólnego. Ale nie protestował, gdy zaproponowałam, by u mnie zamieszkać. Zaczęliśmy razem prowadzić gospodarstwo. Wkrótce na świat przyszły nasze dzieci, Ania i Marek. Gdy trochę podrosły, zaczęłam porządkować ogród. Ze starego zostało w nim tylko kilka drzew owocowych, między innymi papierówka – wyjaśnia Dorota.

O ogrodzie
W tym roku, jak tylko wyszło pierwsze wiosenne słońce, Dorota zabrała się do pracy w ogrodzie. W kilka tygodni powstał kolejny zielony zakątek. To już piąty wokół jej domu. Nabawiła się przy nim zapalenia oskrzeli.

– Posadziłam i posiałam w nim malwy, słoneczniki, nagietki. W przyszłym roku będzie go można podziwiać w całej okazałości. Będzie tam jak w typowym wiejskim ogrodzie – zapewnia Dorota, którą do udziału w ubiegłorocznym konkursie przekonała przyszła synowa. 

– Michał w październiku bierze ślub. Młodzi zamieszkają sami. Choć to dla mnie niełatwe, jednak nie wyobrażam sobie, byśmy mogli mieszkać razem. Może dlatego, że ja zawsze mieszkałam sama i rozumiem, że każdy ma prawo do samodzielnego życia. Po swojemu – tłumaczy Dorota i wraca do opowieści o ogrodzie.

– Zajmuję się nim od szesnastu lat. Rodzina wie, że jak się zdenerwuję, muszę coś przyciąć, przesadzić, podlać... Gdy żyła moja mama, ogród wyglądał zupełnie inaczej. Mama miała niespotykane w latach 70. ubiegłego wieku róże. Zamawiała je w wysyłkowym katalogu. Były w dziesiątkach kolorów i odmian. Pamiętam, jak czekała na przesyłkę. A później sama sadziła róże w ogrodzie – wspomina Dorota. Dziś w jej ogrodzie nie ma żadnej róży. Właściwie sama nie wie dlaczego. A jak powstał ten ogród?

– Trochę pomagał mi sąsiad. Jego ogród był najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widziałam. Do dziś, choć sąsiadów już nie ma, zostały po nich kwiaty. Dziesiątki różnobarwnych tulipanów. Wówczas mu zazdrościłam. Ale to była taka dobra zazdrość, inspirująca, nie niszcząca. Sąsiad uczył mnie, co z czym można sadzić. Aż z czasem postanowiłam sama sobie radzić. Uczyłam się na własnych błędach. Moim marzeniem była magnolia. Posadziłam ich kilka, w różnych miejscach, ale ciągle przemarzają. Widocznie nie jest im u mnie dobrze – przyznaje.

Sąsiad przekonał ją, by nie używała w ogrodzie haczki. Dlatego pieli ręcznie. Dzięki temu uratowała dziesiątki samosiejek, m.in. tui. Dziś tworzą żywopłot.

O pustym gnieździe
Dzieci Doroty, czyli Michał, Anna i Marek, są już dorosłe. Żadne z nich nie mieszka z rodzicami. Michał, najstarszy, mieszka w Łankowicach. Jest już na swoim. Będzie prowadził gospodarstwo po Dorocie. Dlaczego nie Anna – przecież to kobiety były do tej pory dziedziczkami?

– Jej powołaniem jest pomoc innym. Studiuje fizjoterapię w Poznaniu. Czasem pracuje jako modelka – wyjaśnia Dorota. W ubiegłym roku na studia w Poznaniu dostał się też Marek. Jest na leśnictwie na Uniwersytecie Przyrodniczym.

– Oj, dopadł mnie syndrom pustego gniazda – mówi Dorota i szklą jej się oczy. Ale z jej twarzy nie zszedł uśmiech. Szybko odgania smutne myśli.

– Gdy Marek jeszcze z nami mieszkał, strasznie mnie wkurzało, że wszędzie zostawia po sobie porozstawiane szklanki i talerze. Ciągle coś jadł. Nawet w nocy. Wstawał, by coś przekąsić. Trochę mu się nie dziwię, bo przy takim wzroście – ma dwa metry sześć – też pewnie bym na okrągło jadła. Ale te szklanki i talerze... Koszmar. Jednak gdy się wyprowadził i rano schodziłam do kuchni i nie było brudnych naczyń, zaczęło mi ich brakować – wyznaje Dorota.
Teraz, gdy Marek przyjeżdża do domu, lubi te porozstawiane naczynia. Dom przestaje być pusty. Tętni życiem.
W dzieciństwie Doroty dom też tętnił życiem. Po podwórzu biegało czworo dzieci – Dorotka i troje starszego rodzeństwa. Już wtedy wiedziała, że tu zostanie. I kiedyś jak jej mama przejmie gospodarstwo. Tylko nie spodziewała się, że będzie to tak szybko. Że zanim poczuje się w pełni dorosła, zostanie sierotą, żoną, matką, wdową.

O tych czasach nie chce rozmawiać. Woli żyć tu i teraz.

O przyjemnościach życia

– Zimą, gdy nie można wychodzić do ogrodu, odrestaurowuję meble. Z tej ramy zabytkowego łóżka będzie ogromne lustro – pokazuje Dorota. Tuż obok, pod schodami stoi też krzesło w stylu Ludwika XIV i fotel. Czekają na swoją kolej. Na razie Dorota papierem ściernym wyszlifowała każdy zakamarek zdobień. Teraz czekają na politurę i nowe obicie. Dostaną je, gdy nadejdzie zima.

Na każdej rzeczy, którą sama zrobi, oznacza datę wykonania. To ważne, by został po człowieku ślad. Tata ją tego nauczył.

– Jak wymieniał belkę w stropie, brał dłuto i wycinał datę. A w oborze na betonowej posadzce do dziś jest odciś­nięta malutka dłoń mojego brata, gdy miał kilka lat.

Brat wyrósł na społecznika. Zdaniem Doroty jest mistrzem organizowania imprez. Za jego namową ona i kilkunastu znajomych z okolicy, również rolników, zaczęło pływać kajakami po okolicznych rzekach. Pływali już Orlą, Gąsawką i Wełną.

– Sezon trwa od początku stycznia do końca grudnia. Staramy się pływać co tydzień. Zwykle wyjeżdżamy w sobotę albo w niedzielę. W tygodniu nie ma czasu. Mamy kajaki jedno- i dwuosobowe. Staramy się tak tworzyć zespoły, by małżeństwa nie pływały razem. To im nie służy. Czasem wychodzą w czasie spływu różne nieporozumienia między nimi. A na wodzie trzeba być w pełni skoncentrowanym. Nie ma czasu na kłótnie – zauważa Dorota, dla której spływ jest pokonywaniem własnych słabości. Bo ona boi się wody. Bezpiecznie czuje się na rzekach. Nie lubi pływać po jeziorach. Ale po całym dniu fizycznego wysiłku czuje się szczęśliwa. Przyjemnie zmęczona...

A wracając do ogrodu:
– Uwielbiam patrzeć, jak coś wschodzi, jak rośnie. To dla mnie wielka radość. Taka sama jak z pływania – przekonuje Dorota.

A jak nie rośnie?

– To smutek. Ale po nocy zawsze przychodzi dzień. On zawsze przynosi coś dobrego – podsumowuje Dorota.

Dorota Słomczyńska

Galeria zdjęć